Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Maski Wassermanna

Wassermann Zbigniew

Był dzieckiem z kolejarskiej rodziny, prokuratorem, który przeszedł przez mroki stanu wojennego, członkiem komisji weryfikującej byłych funkcjonariuszy SB.

Zbigniew Wassermann powinien gorzko pożałować chwili, gdy po otrzymaniu listu od 75-letniej Wandy Gąsior, teściowej wykonawcy jego willi, polecił swemu adwokatowi założyć jej sprawę sądową. Dziś, gdy były prokurator i poseł PiS został w nowym rządzie koordynatorem ds. służb specjalnych, ceremonia nominacji miesza się w pamięci widzów z historią wanny z jacuzzi, której użycie miało zagrozić zdrowiu i życiu ministra oraz jego rodziny. I nie ma znaczenia, że willę zdaniem rzeczoznawców wykonano źle. W ludzkiej pamięci Wassermann zawsze już kojarzyć się będzie z wanną. Jak Janusz Pałubicki ze swetrem, a Konstanty Miodowicz z Anną Jarucką. – Wiem, że z politycznego punktu widzenia to się nie mogło opłacać. Ale wyznaję zasadę zwalczania oszustw i niesprawiedliwości. Nie mogę powiedzieć, że się nic nie stało. Czy godność moją i mojej rodziny można przehandlować na interes polityczny? – tłumaczy spokojnie. Jeszcze kilka dni temu, gdy o tę sprawę spytała go w TVN Justyna Pochanke, wybuchnął. Z poczuciem zagrożenia mówił o dzieciach, które mogły zginąć. Po tej rozmowie Andrzej Celiński na łamach „Przeglądu” nazwał jego wypowiedź „bredniami chorego człowieka”. W kilka dni później minister, najwyraźniej już rozluźniony po emocjach ostatnich dni, w gabinecie, w którym przed zaprzysiężeniem urzędował premier Marcinkiewicz, jest spokojny, zrównoważony, sympatyczny. Ani śladu zaciekłości. Która twarz Wassermanna jest prawdziwa? I dlaczego w jego rodzinnym Krakowie trudno namówić jego dawnych kolegów – prokuratorów, adwokatów – na opowieść o ministrze? Kilkanaście zapytanych osób tłumaczyło, że za mało go znają lub nie chcą mieć nieprzyjemności.

Poseł śledczy

W polityce jest od kilku lat. Jednak w Sejmie znalazł się w swoim żywiole dopiero wtedy, gdy trafił do komisji śledczej ds. Orlenu. Widać było, że ta praca daje mu satysfakcję. I że wykonując ją czuje się wręcz misjonarzem. To w tamtym czasie żona posła Halina, znana w wielu krakowskich środowiskach, miała usłyszeć od znajomych komplement: „Do tej pory byłaś tylko ty sławna, a teraz będzie i mąż”.

Andrzej Różański, poseł SLD, mówi: – Jego wadą było to, że miał z góry ustaloną tezę. Zbyt wysoko cenię jego inteligencję, bym mógł przypuszczać, że to tylko naiwność. Andrzej Celiński, z którym wszedł w spór, twierdzi, że Wassermann szybko stawia sobie tezę, która zamyka go poznawczo. Jeśli fakty okazują się sprzeczne z przyjętymi założeniami, tym gorzej dla faktów.

Szczególne zaufanie miał do świadka prokuratora Andrzeja Czyżewskiego, który zdaniem Celińskiego w ogóle nie powinien być przesłuchiwany przez komisję śledczą, bo jest ścigany. – Podczas krakowsko-hamburskiego zamkniętego przesłuchania Czyżewski lewitował, mieszając nazwiska lewicowych polityków z pierwszych stron gazet w niestworzone historie. Wassermann wychwytywał to i dopytywał go między innymi na mój temat. Po czym zabronił uczestnikom przesłuchania komentowania tego w mediach. I gdy wyszedł z sali, oświadczył dziennikarzom, że Czyżewski jest poważnym świadkiem – mówi Celiński.

Celiński nie może Wassermannowi darować, że gdy Czyżewski go oskarżał, Wassermann nagłaśniał sprawę. Gdy okazywało się, że to zarzuty chybione, uniemożliwiał jakiekolwiek wyjaśnienie sprawy.

Wassermann w komisji miał kilka momentów, w których uwaga kamer skierowana była tylko na niego. Gdy poinformował opinię publiczną o fundacji Bezpieczna Służba, którą zakładał mecenas Jan Widacki, pełnomocnik Jana Kulczyka; gdy spowodował, że komisja wyłączyła Widackiego (jak się okazało bezprawnie); wreszcie gdy przepytywał Jolantę Kwaśniewską, tytułując ją ostentacyjnie „pani świadek”, za co zresztą później przepraszał. Widać było jego zaangażowanie.

– Miał zacięcie – mówi poseł Samoobrony Andrzej Grzesik. Choć w jego ustach to komplement. Opowiada, że podczas przesłuchań w komisji ds. służb specjalnych, kiedy wszyscy już odpuszczali, Wassermann nigdy się nie poddawał. Drążył, zadawał coraz to nowe dodatkowe pytania, aż okazywało się, że bariery puszczają i można w dociekaniach pójść dalej. – My byliśmy tylko politykami. U niego czuć było profesję – poseł Grzesik mówi o tym z podziwem.

Ale w komisji śledczej ds. Orlenu nie potrafił wybić się na pierwszy plan. Zadawał pytania niezrozumiałą polszczyzną, często używał nowomowy. Zabrakło mu błyskotliwości, refleksu, poczucia humoru. Artyzmu, który jest potrzebny, by przed kamerą zrobić dobry show. Nie powtórzył kariery medialnej Jana Rokity, na co po cichu, nie bez podstaw, liczyli liderzy PiS. Przed kamerami brylował Roman Giertych.

W Wassermannie można było wyczuć jakieś pęknięcie, czasami zdawał się być blisko histerii, tak jakby wcześniej założył sobie jakiś idealny plan i denerwował się, że ktoś mu go psuje. Nie zawsze łapał dobry ton, nie umiał ukryć rozczarowania. Chciał być uprzejmy i szarmancki, ale podczas przesłuchań ta niedopasowana maska spadała mu z hukiem. A on wręcz irytował się własną irytacją. Napędzał się. Jakby cały czas obserwował swoją pozycję w ogólnym rankingu wielkości. Widać, że jest zarazem pewny siebie i bardzo niepewny, szukający potwierdzeń u innych, pragnący zaszczytów, które go potwierdzą. Szuka uzasadnień dla swej wyjątkowości. A jeśli coś mu się niefortunnego zdarzało, to przez przypadek, ze złośliwości przeciwników.

Podczas pracy komisji poseł Różański wyciągnął sprawę anonimu z załącznikami w sprawie afery paliwowej, który trafił na biurko Wassermanna, gdy ten był p.o. prokuratora krajowego. Wassermann miał zbadać sprawę, więc polecił ją właściwej prokuraturze. Otrzymał odmowę wszczęcia postępowania, którą zatwierdził. Tyle że prokurator rozpatrywał anonim bez istotnych dla sprawy załączników, bo te zawieruszyły się na biurku sekretarki Wassermanna: – Prokurator krajowy, który nadzoruje kilkaset śledztw, nie jest w stanie pamiętać, czy były załączniki. Jeśli to jest zbrodnia, to gotów jestem za nią odpowiadać – tłumaczy. – Ale sprawa była potem wielokrotnie badana i nigdy nie stwierdzono żadnych nieprawidłowości.

Nie należał, nie działał

Wassermann wyznaje: – Dobrze czuję się w zawodzie prokuratorskim. I nikt, kto go zna, nie może mieć wątpliwości, że mówi szczerze.

Ojciec jeździł na parowozie, potem pracował w krakowskiej dyrekcji PKP na placu Matejki. Zmarł, gdy Zbigniew miał 15 lat. Zostało po nim zdjęcie zrobione na schodach lokomotywy.

Po śmierci ojca rodzinie – chorej matce i trzy lata młodszemu bratu – żyło się bardzo ciężko. Wassermann zdawał egzamin poprawkowy z fizyki. Zmienił szkołę. Być może ten brak poczucia bezpieczeństwa wyniesiony z dzieciństwa powoduje u niego dziś przewrażliwienie na punkcie rodziny. Dom to miejsce, gdzie Wassermann, który rzadko się uśmiecha i rzadko żartuje, zamienia się w dobrego tatę. Przez lata, gdy żona rozkręcała firmę informatyczną (obsługuje dziś większość spółdzielni mieszkaniowych Krakowa), to on wychowywał trójkę dzieci, gotował. I on przygarnął z azylu psa Jacka, który „płakał przez kilka nocy i dni”, gdy poseł miał wyjechać do Sejmu.

W 1968 r. na studia wybrał prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. By uniknąć zdawania matematyki. Nie należał do żadnej organizacji, nie działał w samorządzie. Ginął w tłumie. – Zapamiętałem go na studium wojskowym ze względu na oryginalne nazwisko – mówi Jerzy Jaskiernia, kolega z roku. Wydał mu się wtedy osobą spokojną, zrównoważoną, o głębokich skłonnościach analitycznych. Wassermann choć marzył o karierze sędziego, wybrał aplikację prokuratorską. Bo łatwiej było się dostać. W tamtych czasach bycie prokuratorem oznaczało władzę – w myśl zasady, że na każdego znajdzie się jakiś paragraf. – Postanowiłem sobie, że będę się tak zachowywał, żeby się tego nie wstydzić – tłumaczy dzisiaj. Przeszedł przez prokuraturę w Chrzanowie, Jaworznie, Brzesku. Tam przyznano mu Brązowy Krzyż Zasługi. Jak mówi, za dobrą pracę: – Była pewna pula odznaczeń do rozdania. Mogłem dostać Janka Krasickiego. I byłby jeszcze większy wstyd. Brązowy Krzyż Zasługi nie pali na piersi. Jeszcze dziś go wręczają.

Tatuś

Po stanie wojennym nie myślał o odejściu. W 1984 r. trafił do prokuratury Kraków Krowodrza. Młodsi prokuratorzy nazywali go „tatusiem”. Z powodu sylwetki (nigdy nie mógł zejść poniżej 100 kg). Miał za to siłę fizyczną, przez wiele lat uprawiał podnoszenie ciężarów i potrafił wyrwać nawet ponad 120 kg.

Trwał przy starannie wysprzątanym biurku, w malutkim pokoiku, potem w sekretariacie, wśród półek ze stosami akt. Sprawy gospodarcze, zabójstwa, gwałty, narażenie życia i zdrowia. A atmosfera w tym czasie była ciężka. Przełożeni prokuratorzy – pułkownicy i podpułkownicy SB, nieraz kowale po szkole Duracza, krótkim kursie, po którym każdy bez względu na wykształcenie mógł zostać prawnikiem. – Szykanowano go – mówi Krzysztof Urbaniak z Prokuratury Okręgowej w Krakowie. – Był niepokorny. Tak się wprost o nim mówiło.

W trzecią niedzielę stycznia do tradycji należał opłatek u kard. Franciszka Macharskiego i rekolekcje wielkopostne dla prawników, podczas których arcybiskup zawsze wygłaszał naukę. – Uczestniczyli w nich przeważnie członkowie palestry, sędziowie należeli do rzadkości, tym bardziej prokuratorzy. On miał odwagę tam być – opowiada Kazimierz Barczyk, były minister, dziś adwokat i działacz samorządowy w Krakowie. Silne związki z Kościołem utrzymuje do dziś. Od kilku lat jest bowiem związany z Fundacją im. Mikołaja Wolskiego utrzymującą klasztor kamedułów.


Sprawy z tamtego okresu pokazują Wassermanna jako Wallenroda prokuratury. W styczniu 1982 r. Bartłomiej Sienkiewicz, później jeden z założycieli Ośrodka Studiów Wschodnich, został pobity i zatrzymany po śledztwie. Miał do wyboru internowanie lub odsiadkę. Wtedy w jego życie wkroczył prokurator Wassermann. Zmienił sprawie tryb doraźny na zwykły, przez łańcuszek dobrych ludzi przekazał mu, co ma zeznawać, by zmienić kwalifikację czynu, zwolnił z aresztu, a po trzech miesiącach umorzył sprawę. – Jak to zrobił, nie mam pojęcia. Ryzykował przecież więcej niż ja – opowiada Sienkiewicz. Sam Wassermann sprawą się nie chwalił: – O takich rzeczach nie należy mówić, nawet jak podrzynają gardło.

Drugą historię opisywały media. To ta, według której miał oskarżać dwóch studentów protestujących przeciw studium wojskowemu, za oberwanie wykładowcy guzika. Wassermann prowadził wtedy czynności przygotowawcze, przesłuchiwał podejrzanych. Choć nie oskarżał, na niego spadło odium odpowiedzialności. Dziś tłumaczy: – To dzięki mnie ich wtedy nie aresztowano. Zmieniłem kwalifikację z czynnej napaści na najlżejszy zarzut naruszenia nietykalności. Nic więcej nie mogłem zrobić, bo dostałem tzw. plastra, czyli partyjnego aparatczyka, który miał mnie pilnować w tym śledztwie. To on rozpoznał na zdjęciach plecak oskarżonych i spowodował, że nie mogłem tego umorzyć.

Kilka dni temu pod kościołem zatrzymał go jeden z oskarżonych wtedy chłopaków. Powiedział, że przez Wassermanna mógł mieć zniszczoną karierę. I teraz, gdy w obszernym gabinecie w Kancelarii Premiera zastanawia się nad sensem działań sprzed kilkunastu lat, mówi: – Powinienem czuć żal, rozgoryczenie, rozczarowanie. Biorąc pod uwagę interes własny, lepiej było zagrać politycznie, iść na kasę do adwokatury i wrócić po 1990 r. jako zbawca narodu. Zostając w prokuraturze założyłem, że mogę pomagać ludziom rażąco skrzywdzonym przez prawo systemu komunistycznego.

Ale przeszłość stała się dla niego trampoliną do kariery. Gdy w 1990 r. powstała komisja kwalifikacyjna do spraw byłych funkcjonariuszy dawnej SB, Wassermanna polecił do niej adwokat związany z Solidarnością.

Komisja działała kilka tygodni. Zbigniew Fijak, jej przewodniczący, obecnie szef biura PO w Krakowie, wspomina Wassermanna: – Pisał wnioski i wchodził do archiwum SB. On jako osoba związana z dokumentami potrafił je czytać. Decyzje podejmowali kolegialnie. We wszystkich sprawach panowała jednomyślność. Po tej współpracy nie zgodził się na objęcie stanowiska szefa delegatury UOP, choć proponował mu to pierwszy solidarnościowy minister spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski. Chciał być prokuratorem.

Szaleniec albo bohater

Wassermann pamięta scenkę z boiska, na którym młodzież z bloków kolejowych zwykła grywać mecze mieszając się z towarzystwem ze slumsów. Milicjanci mieli ustalony rytuał. Od czasu do czasu robili obławy i bili kogo popadło. – Kiedyś poszedłem zapytać: dlaczego to robią. Dostałem pałą przez krzyż. To był mój pierwszy kontakt z reakcją organów ścigania na doniesienia o nieprawidłowościach – mówi.

Takich doniesień było w życiu prokuratora Wassermanna wiele. Przy czym raz on „donosił”, raz „donoszono” na niego.

Rok 1990 to dla niego pierwszy w życiu awans. Jako wiceszef prokuratury w Krakowie, z nadania Solidarności, miał nad sobą szefa – Józefa Skwierawskiego, również wskazanego przez Solidarność, lecz z pezetpeerowską przeszłością. Zdaniem krakowskich prawników to stanowisko szefa prokuratury stało się dla nich zarzewiem konfliktu. Bycie tylko zastępcą nie spełniało ambicji Wassermanna. On zaś twierdzi, że konflikt wywołało przyzwolenie Skwierawskiego na opieszałość działania prokuratury. – W 1990 r. było już silne zjawisko przestępczości zorganizowanej, sprawy prywatyzacji, duże zbrodnie komunistyczne nie były ścigane, podobnie jak przemyt spirytusu, tytoniu. Nie byłem w stanie zmusić prokuratorów, żeby pracowali. A on nie widział w tym problemu.

Wassermann naliczył 400 nieprawidłowo prowadzonych postępowań. Zwrócił się z tym do Stanisława Iwanickiego, prokuratora generalnego. Do Ministerstwa Sprawiedliwości wysłał raport o nadużyciach i nieprawidłowościach w krakowskiej prokuraturze. Ale kontrola wysłana przez ministerstwo niczego nie wykryła, a Wassermann uważa ją za tendencyjną. Gdy Skwierawskiego usunięto, nie ustawał w skargach, tym razem do mediów: – Specyfika prokuratury polega na tym, że jest hierarchicznie podporządkowana. I jeśli przyjdzie przełożony i każe ukręcić łeb sprawie, to tylko jemu się można poskarżyć. To powoduje, że prokuratura pozbawiona jest jakiejkolwiek zewnętrznej kontroli swej działalności.

Za szkalowanie kolegów w mediach został zawieszony. Wytoczono mu postępowanie dyscyplinarne. – To był dla mnie test prawdy – jakie są rzeczywiste intencje kierujących prokuraturą! – mówi dziś z satysfakcją. Ale emocje przypłacił zdrowiem. W prokuraturze mówiło się o załamaniu nerwowym: – To oczywista manipulacja, próba dyskredytacji metodami właściwymi dla komunistycznych służb bezpieczeństwa. Po prostu pękł mi wrzód żołądka i zaszła konieczność przeprowadzenia bardzo poważnej i niebezpiecznej operacji. To nie miało nic wspólnego z żadnym załamaniem nerwowym – zapewnia.

Dyscyplinarka zakończyła się przedawnieniem: – To było celowe, bo nie można się na to zażalić, a zawsze można powiedzieć, że się przedawniło.

Kraków do dziś pamięta mu tę historię. Dlatego wraz z jego awansami na salonach z lubością opowiada się przy wódeczce anegdoty w rodzaju tej, gdy wezwał policję, bo wydawało mu się, że ktoś mu ukradł garażowe drzwi. Po czym okazało się, że drzwi po prostu otwierają się na sufit. Ale opowiada się też o tym, że nawet napis zrobiony przez ucznia na szafce był gotów ścigać jak największą zbrodnię. Bo miał kłopoty z rozróżnianiem wagi spraw. Dziś, na nowym stanowisku, to byłaby fatalna nieumiejętność.

Tropiciel

W 1993 r. Stanisław Iwanicki przeniósł go z Prokuratury Krajowej do nowo tworzonej Prokuratury Apelacyjnej. Był rzecznikiem prasowym i prokuratorem nadzorującym okręg kielecki. Bogusław Słupik, dziś prokurator apelacyjny w Krakowie, wówczas naczelnik wydziału, w którym pracował Wassermann, wspomina: – Był jednym z wyróżniających się prokuratorów. A trafiali tu najbardziej doświadczeni, z dobrym warsztatem, znający się na taktyce śledztw.

Z Prokuratury Apelacyjnej odszedł do Ministerstwa Sprawiedliwości, gdy w gmachu tym urzędował Lech Kaczyński.

Sam przyznaje: – Często wchodzę w sytuacje, z których ludzie z politycznym zmysłem wychodzą z twarzą, a ja z siniakami. Nie przekonują mnie standardy politycznej poprawności. Honorem i godnością się nie kupczy.

– Mieszają się w nim ogromne ambicje do odgrywania kluczowych ról w życiu publicznym z brakiem cech przywódczych i nieumiejętnością zawierania kompromisów – uważa jeden z jego partyjnych kolegów. Dlatego, jego zdaniem, Wassermann do polityki postanowił wejść tylnymi drzwiami. Kariera po szczeblach partyjnych nie wchodziłaby w grę. Drzwi do polityki otworzył mu Zbigniew Ziobro. Bo choć pierwszy raz spotkał się z Lechem Kaczyńskim, gdy ten pracował jeszcze w BBN, drugi raz to Ziobro polecił ministrowi sprawiedliwości sprawnego prokuratora z Krakowa. Praca w ministerstwie układała się nieźle, choć nie bez incydentów.

Pierwszym był konflikt Wassermanna z ludźmi z UOP. Jego początek Wassermann sytuuje w roku 1990. Gdy wezwany przez krakowską Solidarność do lokalu, który wtedy zajmowała przy Mogilskiej, potwierdził obecność podsłuchu. W mniej odległych czasach miał się dwukrotnie narazić nadzorującemu służby specjalne Zbigniewowi Nowkowi.

Pierwsza sprawa dotyczyła zatrzymania przez prokuraturę brata Nowka, druga aresztowania wiceszefa katowickiego UOP bez powiadomienia Nowka. To miało być powodem, że Jerzy Buzek nie podpisał nominacji Wassermanna na prokuratora krajowego i Lech Kaczyński zrobił go tylko pełniącym obowiązki. Mówiło się też, że Wassermann nie uzyskał od Nowka certyfikatu dostępu do informacji niejawnych. Wassermann temu zaprzecza: – Premier Buzek negocjował z ministrem Kaczyńskim inne sprawy. A certyfikat dostałem w ciągu trzech miesięcy, zgodnie z procedurą. To nie płk Nowek, ale ktoś inny zabiegał o to, abym nie otrzymał nominacji na prokuratora krajowego.

„Przegląd” pisał, że już po odejściu Wassermanna na jego biurku znaleziono teczkę z napisem: „Informacje prokuratur dotyczące spraw tzw. ludzi znanych z życia publicznego”. Wassermann tłumaczy: – Marek Biernacki, ówczesny szef MSWiA, publicznie ogłosił, że Komenda Główna Policji zajmuje się sprawami stu śledztw białych kołnierzyków. Nie mogłem jako prokurator krajowy nie wiedzieć, czego dotyczą te śledztwa. A wtedy już współpraca z ministrem Biernackim źle się układała.

Lista wrogów

Celiński pisząc o jego stanie ma nadzieję, że Wassermann wytoczy mu proces. – Chciałem go sprowokować.

Tym samym dołączył do grona skodyfikowanych wrogów Wassermanna. Są na niej były minister Stanisław Iwanicki, Mieczysław Wachowski i kilka innych postaci, z którymi już się procesuje. Minister przed sądem będzie stawał często. Przyznaje, że pośrednio jest zaangażowany w 20 spraw sądowych. W tym 16 związanych z komisją śledczą. Sprawy „własne” to proces z Janem Widackim o naruszenie dóbr osobistych, gdy podczas obrad komisji śledczej oskarżył go o udział w „układzie wiedeńskim”. Z Janem Kulczykiem za publicznie złożone zapytanie, czy nie należy zabezpieczyć jego majątku na wypadek ucieczki z kraju. Pozostałe to sprawy willi. Dla niego najważniejsze.

Taka statystyka powoduje, że Wassermanna łatwo wyobrazić sobie jako oskarżyciela na sali sądowej. Trudniej w kuchni, choć jest jego pasją. Poseł Grzesik ocenia: – Ma jedną wadę. W dyskusji nie potrafi pozostać bez ostatniego słowa. Zawsze jego musi być na wierzchu. Teraz jednak, na stanowisku koordynatora, osiąganie tego efektu przychodzić mu może łatwiej. Co na pewno nie jest pociechą dla jego nieprzyjaciół.

Wassermann zakłada różne maski, dlatego tak trudno poddaje się ocenie, jeśli chce się wyjść poza proste, zwłaszcza podyktowane politycznymi poglądami, stereotypy. Jedni postrzegają go jako upartego, przekonanego o swoich racjach faceta, który zna się na rzeczy, umie być miły; inni widzą w nim mściwego, tropiącego wszędzie spiski, bardzo niebezpiecznego pieniacza, który dotąd był nikim specjalnym, a teraz chce się odkuć. Te obrazy słabo się schodzą, więc albo trzeba wybrać jeden z nich, albo przyjąć do wiadomości, że prawdziwy Wassermann jest gdzieś pośrodku.

Ciekawe, jaką maskę przybierze teraz i na ile pasować ona będzie do tych, które już wkładał.

Polityka 46.2005 (2530) z dnia 19.11.2005; Kraj; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Maski Wassermanna"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną