Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Od powstania warszawskiego do Brygady Świętokrzyskiej NSZ

Prezydent Andrzej Duda podczas uroczystości z okazji 75. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego Prezydent Andrzej Duda podczas uroczystości z okazji 75. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego Adam Stępień / Agencja Gazeta
Prezydent Andrzej Duda będzie patronował 11 sierpnia 75. rocznicy powołania jedynej polskiej formacji wojskowej, która dopuściła się kolaboracji z okupantem niemieckim.

Rocznice wybuchu powstania warszawskiego od zawsze budziły wielkie emocje, a w PRL stawały się prawdziwym polem bitew, co najmniej źródłem wielkich napięć między władzą a społeczeństwem. To wielka i dramatyczna opowieść, która zresztą owocnie zasiliła kulturę polską tamtej epoki, z wielkimi nieraz dokonaniami.

Czytaj też: Jak narodowcy upamiętnili powstanie

Legenda powstania warszawskiego

Zdawało się, że powstanie – w nowej, wolnej Polsce – ucukruje się godnie i jeśli nawet będzie wywoływać jakieś dyskusje, to może bez współczesnych odniesień i trywialnie politycznych kontekstów.

Ale tak się nie stało. Legenda powstania stała się silnym znakiem identyfikacyjnym jednej z partii. Tak bardzo, że pojawiły się wręcz zarzuty, iż PiS upartyjnił święto 1 sierpnia, że je sobie zawłaszczył. Między innymi za sprawą Lecha Kaczyńskiego, który zapewne bardzo autentycznie i emocjonalnie zabiegał jako prezydent Warszawy, a potem Polski o właściwe uhonorowanie powstania, czego skutkiem było choćby otworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego i aranżowanie uroczystości państwowych. Te decyzje i działania spotkały się z żywym odbiorem społecznym, trafiły na podatny grunt i oczekiwania. Ukazało się wiele cennych publikacji, pamięci zostały przywrócone zapomniane fakty, ale też postaci. Niektóre doczekały sprawiedliwego zadośćuczynienia i uznania, podziwu i szacunku.

Czytaj także: Kanałami do życia

Daleko od faktów

W tej atmosferze legenda powstania zaczęła nabierać znaczeń i sensów odbiegających od faktów, a już zwłaszcza od ocen krytycznych wobec decyzji politycznych i militarnych je wywołujących tuż przed 1 sierpnia 1944 r., od prawdziwych opisów przebiegu zdarzeń, od tragicznych skutków dla miasta i ludności cywilnej, od prawdziwego bilansu 63 dni straceńczej walki.

Nie było tak, że wszyscy mówili jednym tonem i wpisywali się w wyłaniającą się politykę historyczną w latach 2005–07 oraz po 2015 r. Niemniej dominował, jak gdyby powszechnie przyjmowany i akceptowany, obraz powstania jako heroizmu i ofiary kładącej się fundamentem pod przyszłe wyzwolenie, jako czynu niezwykłego, bez mała – takie można było odnieść wrażenie – zwycięskiego. Jako czynu, który powinien pozostać wzorem dla młodych pokoleń Polaków.

Czytaj także: Po kapitulacji. Zapiski powstańca Jana Martynkina

Polityka historyczna wije się jak wąż

Przeciwko takiej perspektywie protestowali sędziwi powstańcy, protestowali świadkowie wydarzeń, upominano się o wyważenie ocen, często wracano do starej, zdawało się, skompromitowanej tezy komunistycznej, że to dowództwo było winne „zbrodni” wybuchu powstania, ale powstańcy przecież byli bohaterami i schylać przed nimi trzeba głowy. Przestrzegano przed wykorzystywaniem powstania do dzielenia Polaków, przed wybiórczymi i ryzykownymi gestami władzy, a już zwłaszcza gdy próbowała łączyć ofiary powstańcze z ofiarami smoleńskimi 10 kwietnia 2010 r. (słynne pomysły ministra Macierewicza).

Te opory nie były w smak władzy. Charakterystyczne, że oficjalna polityka historyczna, w wydaniu przede wszystkim prezydenta Andrzeja Dudy, w tej kwestii dzisiaj wije się jak wąż. Powstańcy – wiadomo, bohaterowie, o dowództwie ani słowa, ale za to rozwijana jest obrona powstania jako takiego, jako przejawu niezwykłej niezłomności Polaków, tak wobec hitlerowców, jak wobec Sowietów, co tym ostatnim pokazali zwłaszcza w następnych latach.

W ten sposób budowane jest swoiste continuum – od 1920 r. (za chwilę będziemy obchodzić rocznicę „cudu nad Wisłą”), przez powstanie, po tzw. powstanie antykomunistyczne, które pod postacią żołnierzy wyklętych będzie trwało aż do 1953 r. Ku niepokojowi samych powstańców 1944 r., a także wielu historyków (co prawda nie brakuje takich, przede wszystkim w IPN, którzy chętnie oficjalną wykładnię wypełniają swoimi tekstami, wystawami, akademiami), którzy zwracają uwagę, jak to powstanie warszawskie jest zastępowane kultem żołnierzy wyklętych. Po to, by zwielokrotnić radykalizm wobec doświadczenia komunistycznego i peerelowskiego i wpisać w tę tradycję dzisiejszych przeciwników politycznych, co się zresztą dzieje.

Czytaj także: Bracia łącznicy z powstania

„Najbardziej wyklęci żołnierze”

Tym bardziej nie może dziwić pozornie niezrozumiała atencja władz państwowych, z osobistym udziałem prezydenta i premiera, dla Narodowych Sił Zbrojnych i Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Mateusz Morawiecki w 2018 r. złożył kwiaty na grobowcu żołnierzy brygady w Monachium, ku powszechnemu oburzeniu, zaś Andrzej Duda będzie patronował 11 sierpnia 75. rocznicy powołania tejże jednostki, która wyłamała się z posłuszeństwa polskiemu Państwu Podziemnemu i przy pomocy Niemców przedostała się na Zachód. Jedyna polska formacja wojskowa, która dopuściła się kolaboracji z okupantem niemieckim. Lecz jej antykomunizm i narodowy radykalizm dzisiaj jest w politycznej cenie, to niby „najbardziej wyklęci żołnierze” walki o niepodległość Polski, którzy woleli opuścić ziemie polskie, niż wdawać się w jakimkolwiek zakresie w rzeczywistość PRL.

To jest ta linia, to jest ta logika. Przecież żołnierze Brygady Świętokrzyskiej NSZ mieliby się w dzisiejszej Polsce świetnie, wreszcie byliby u siebie – zdają się mówić prezydent i premier. A z powstańców Sierpnia ′44 tylko ci, którzy to rozumieją.

Czytaj też: Jak kult żołnierzy wyklętych dzieli społeczeństwo

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną