Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Wiosna dla sojuszu lewicy razem

Liderzy lewicowej koalicji podczas konferencji na temat kandydatów do Senatu, 12 sierpnia 2019 r. Liderzy lewicowej koalicji podczas konferencji na temat kandydatów do Senatu, 12 sierpnia 2019 r. Mateusz Włodarczyk / Forum
Najlepsze są ponoć rozwiązania najprostsze, choć droga do nich często wiedzie naokoło. Czy polska lewica po latach błędów i wypaczeń wreszcie dorobiła się pomysłu na siebie?

Porozumienie SLD, Wiosny i Razem daje lewicy ogromne szanse na powrót do Sejmu, ale i otwiera perspektywy zbudowania poważnego obozu stabilizującego na lata tę stronę sceny politycznej. Choć paradoksalnie ten dosyć oczywisty sojusz doczekał się szansy realizacji dopiero wtedy, gdy pogrzebane zostały mniej oczywiste scenariusze i każdy z partnerów zaliczył upadek.

SLD zostało wykopane przez Platformę z wielkiej koalicji, zachwytu Roberta Biedronia samym sobą nie podzielił szeroki elektorat, a partia Razem na dobre już utknęła w swej internetowej bańce. I dopiero gdy wszystkim naraz wyczerpały się możliwości, byli w stanie na siebie spojrzeć i dotrzeć do konkluzji, że coś ich przecież łączy.

Ludwik Dorn: Opozycyjna wojna o wyborców

Dlaczego lewicy się udało?

Jeszcze nie tak dawno przeważnie sobie złorzeczyli. Młodzi z Razem publicznie nie podawali ręki starym z SLD, oskarżając ich o wszelkie możliwe grzeszki oraz grzech śmiertelny: zawłaszczenia i zniszczenia lewicowych tradycji. Z bliższą im kulturowo i generacyjnie Wiosną poszli na noże w kampanii europejskiej, kiedy wywlekli na światło dzienne rzekomą ofertę Biedronia oddania biorącego miejsca do Parlamentu Europejskiego w zamian za milion złotych na kampanię.

Już po majowych wyborach mocno też iskrzyło między liderami Wiosny i SLD. Dodatkowo nie sprzyjał tej relacji awans Krzysztofa Gawkowskiego na nieformalnego wicelidera ruchu Biedronia (po odejściu Marcina Anaszewicza). Wcześniej Gawkowski był bowiem ważnym politykiem Sojuszu, a rozejście nie było aksamitne. Toteż polityk uznany w starej partii za zdrajcę i renegata działał na Włodzimierza Czarzastego niczym płachta na byka.

Nie było więc mowy o zaufaniu, a tym bardziej o wzajemnych sympatiach. Partie usiadły do stołu, bo każda po prostu chce przetrwać. Niedawne anse dosyć szybko wyparowały. Z kuluarów słychać, że klimat rozmów był doskonały, a szczególna chemia połączyła Czarzastego z Adrianem Zandbergiem. Co już było najmniej oczywiste, gdyż obaj obsadzali dotąd lewicowe antypody. Teraz okazało się, że trójporozumienie zyskuje dzięki synergii. Każda ze stron wnosi coś, czego pozostałym brakowało. SLD ma solidne struktury, Wiosna jest dobra w kampanijnych prezentacjach i wyrabia zasięgi w internecie, z kolei Razem bije tamtych na głowę koncepcjami programowymi.

No i chyba udało się osiągnąć założony cel, czyli żadna ze stron nie czuła się pokrzywdzona podziałem miejsc na wspólnych listach. Nic specjalnie więc nie zgrzyta, a ogólny optymizm wzmacniają sondaże, konsekwentnie dające lewicowemu blokowi 10–12 proc. poparcia.

Czytaj też: Współpraca lewicy nie będzie łatwa. Dwie afery w trzy dni

SLD, Wiosna, Razem. Jak pogodzić ogień z wodą?

Oficjalna prezentacja „jedynek” Lewicy dopiero w najbliższy weekend, choć dzięki medialnym przeciekom już wiadomo, kto będzie otwierać listy w połowie okręgów. Co z tego wynika? Że podział koalicyjnego tortu faktycznie odbył się na zasadach partnerskich i nikt nie został poszkodowany. Zdecydowanie najwięcej dostało oczywiście SLD, ale tak być musiało, bo to jedyna w tym gronie ustabilizowana partia, z utrwalonymi strukturami terenowymi, zapleczem materialnym i kilkuprocentowym wiernym elektoratem.

Czarzastemu wyraźnie zresztą zależało na umocnieniu własnej pozycji w SLD. Kilka „jedynek” przypadło więc jego bliskim współpracownikom spoza aparatu partyjnego (Robert Kwiatkowski, Andrzej Rozenek). Są oczywiście pewniaki, takie jak Joanna Senyszyn bądź Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska. Przedstawicieli starej gwardii pamiętającej czasy wielkości SLD w sumie niewiele, choć rzuca się w oczy dawno niewidziany Marek Dyduch. Sporo za to liderów lokalnych struktur, o których trudno coś bliższego powiedzieć.

Sam Czarzasty sprytnie zneutralizował osobiste ograniczenia. Kilkakrotnie już startował do ciał wybieralnych i nigdy – jak dotąd – nie zdobył mandatu. Porywanie się w tej sytuacji na prestiżowy pojedynek w którejś z wielkich metropolii byłoby więc ryzykowne, z kolei ucieczka do prowincjonalnego okręgu – niegodna lidera. Chyba że będzie to Sosnowiec, czyli miejsce symboliczne dla postkomunistycznej lewicy, ostatnia bodaj oaza nostalgii za minionym ustrojem.

Czytaj także: Czy trzech tenorów wprowadzi lewicę do Sejmu?

Wiosna na ruchomych piaskach

W drugiej kolejności obłowiła się Wiosna, choć z zamawianych wewnętrznie badań wynikało, że to ona potencjalnie jest w stanie przyciągnąć więcej od SLD głosów na wspólną listę. Tyle że popularność formacji Biedronia opiera się mimo wszystko na ruchomych piaskach i nie ma pewności co do stałości uczuć jej sympatyków. Wreszcie sam Biedroń nie będzie przecież kandydować, nawet jeśli w roli szefa kampanii ma być aktywny.

Z Wiosną jest też ten problem, że partia ciągle nie wyszła z fazy embrionalnej i panuje w niej prowizorka. Niby są jakieś władze, ale w praktyce chodzi o pełnomocników arbitralnie wskazanych przez Biedronia, którzy odpowiadają za przerwaną po nieudanych wyborach europejskich budowę struktur. Nie bardzo przy tym wiadomo, czy lider jest jeszcze zainteresowany rozwojem projektu w tym kształcie. Spora część pospolitego ruszenia z początku roku zdążyła się już wykruszyć, choć – jak słychać – ostatnio zaczynają przychodzić nowi sympatycy.

Niemniej negocjacyjna strategia Wiosny w znacznej mierze była sumą strategii indywidualnych prominentów ruchu. Jedni, jak Krzysztof Śmiszek bądź Gawkowski, wywalczyli sobie „jedynki” w dobrych okręgach. Innym, jak Paulinie Piechnie-Więckiewicz („dwójka” w Kielcach), zabrakło wsparcia we własnej partii. Niezmiennie wysoki jest autorytet Macieja Gduli, który nie tylko otworzy krakowską listę, ale też będzie jednym z głównych strategów w kampanii.

Czytaj też: Lewica razem, ale jak?

Kto liderem lewicowej kampanii?

Relacje wewnątrz Wiosny najlepiej odsłoniła głośna w środowisku sprawa Michała Syski, który o obsadzie „jedynki” w jego okręgu wrocławskim dowiedział się z lokalnego radia. Demonstracyjnie więc rzucił papierami, tłumacząc, iż komunikacja w partii zamarła, reguły są niejasne, wszystko się załatwia poprzez dojścia do Biedronia. Nikt tej relacji wiarygodnie nie podważył, protest był więc uprawniony. Mimo to nikt Syski potem nie „przejął”, choć w środowiskach lewicowych działa od lat, raczej nie ma wrogów, ma za to dorobek intelektualny i aktywistyczny. Jego obecność na wspólnej lewicowej liście byłaby pod każdym względem naturalna.

Dlaczego więc Syska nie będzie kandydował? Po prostu wypadł z rozdzielnika, a negocjujące partie – pragnąc możliwie najpełniej zaspokoić swe aspiracje i przy tym się nie pokłócić – zapomniały o wydzieleniu osobnej puli dla takich jak on lewicowych osobistości spoza partyjnego zasobu. Co zresztą widać również po zestawie ujawnionych „jedynek”, który został ułożony tyleż skrupulatnie, co bez błysku. Tymczasem aż prosiło się o kandydata (a najlepiej dwóch–trzech) z mniej oczywistego rozdania, który by pokazywał, że Lewica jest nową jakością, a nie tylko sojuszem partii po przejściach. Kogoś ogniskującego medialną uwagę i rozpoznawalnego poza lewicową bańką. Jakiś czas temu krążyło w tym kontekście nazwisko Adama Wajraka.

Siłą rzeczy główną twarzą kampanii Lewicy będzie Adrian Zandberg, który otrzymał pierwsze miejsce w Warszawie. A to oznacza, że dołączy do centralnego starcia między Jarosławem Kaczyńskim a Grzegorzem Schetyną. To ogromne wyróżnienie dla lidera jednoprocentowej partii. Z drugiej strony – potwierdzenie możliwości tego polityka, który reprezentując w dotychczasowych kampaniach wyłącznie swoje środowisko, boksował zdecydowanie poniżej swojej kategorii wagowej. Samej partii Razem przypadnie teraz w lewicowym rozdaniu najprawdopodobniej osiem „jedynek” (z czego pięć z silnymi szansami na mandat), co przyjęto w partii z satysfakcją. Podobnie jak to, że pełnomocniczką wyborczą została Marcelina Zawisza. Daje to pewność najsłabszemu z partnerów, iż ustalenia negocjacyjne zostaną dotrzymane przy rejestrowaniu list.

Czytaj też: Jak się odczepić od PiS

Co dalej z polską lewicą?

Bo z wzajemnym zaufaniem bywa jeszcze różnie. Owszem, liderzy sprawnie się dogadali. Ale prawdziwym testem będzie dopiero kampania. Realna walka o mandaty toczy się przecież w okręgach, a głównym rywalem staje się kolega z tej samej listy. Podział miejsc dokonany na górze nie musi więc pokrywać się z praktyką na dole, gdzie poszczególne aparaty będą miały naturalną skłonność do angażowania sił wyłącznie w promocję swoich kandydatów. A tutaj, jak wiadomo, dysproporcja potencjałów organizacyjnych między SLD a pozostałą dwójką jest ogromna. Podobnie jak różnice kulturowe, generacyjne, również ideowe (bo lewicowość w takim kraju jak Polska niejedno ma oblicze).

Świadomość potencjalnych raf nieco więc osłabia założycielski entuzjazm i utrudnia budowanie scenariuszy powyborczych. Bo jeśli wszystko pójdzie dobrze, czyli uda się utrzymać dwucyfrowy wynik, a podział mandatów w ramach bloku będzie w miarę zrównoważony, otworzy się droga do dalszej unifikacji. Zwłaszcza że formuła niekoalicyjnego startu uniemożliwia prosty podział subwencji budżetowej.

Jej formalnym beneficjentem będzie SLD, co oczywiście określi kierunek procesu zjednoczeniowego. Jeżeli powstanie wielka partia lewicy, będzie to po prostu Sojusz po kuracji odmładzającej. Zrewitalizowany personalnie, ideowo i wizerunkowo. W jakimś sensie byłoby to historyczne potwierdzenie słuszności politycznej drogi, jaką po 1989 r. poszli Kwaśniewski z Millerem, żywotności ich koncepcji, zdolności do adaptacji. Co pewnej części również lewicowych wyborców może być trudno przyznać.

Ale może być i tak, że w trakcie kampanii powróci silna polaryzacja i Lewica zacznie tracić. Spora część wyborców waha się między poparciem dla nowego bloku, a wsparciem Koalicji Obywatelskiej. Rywalizacja między tymi komitetami jest więc nieunikniona, choć jej styl i estetyka są niewiadomą. Jeżeli w elektoracie szeroko pojętej opozycji powrócą radykalniejsze antypisowskie nastroje, poparcie dla Lewicy zapewne spadnie do poziomu 6–8 proc. (spadku poniżej progu raczej nikt się nie obawia). Wówczas wewnętrzna rywalizacja o mandaty zaostrzy się, a poszczególnie partie wyjdą z kampanii zantagonizowane. W takim klimacie trudno byłoby już planować wspólną przyszłość.

Czytaj też: Koalicja Obywatelska pokazała „jedynki”. Transfery i niespodzianki

A do Senatu?

Trudno zresztą określić, który scenariusz jest bardziej prawdopodobny. Pesymiści pocieszają się, że kampania będzie w tym roku wyjątkowo krótka i mało będzie czasu na popsucie całkiem obiecujących początków. Zapowiadane są zresztą niebanalne eventy oraz poważne prezentacje programowe, dalece wykraczające poza proste rozdawnictwo (np. projekt reformy emerytalnej), co ma odróżnić lewicę od konkurencji.

Tymczasem pozostaje problem obsady okręgów senackich. W interesie całej opozycji jest porozumienie wyborcze, aby przeciwko PiS za każdym razem startował tylko jeden kandydat. Stawką jest ok. 30 mandatów, które partia władzy może dodatkowo zdobyć, jeżeli rozproszą się głosy opozycyjnego elektoratu.

W ostatnich dniach Czarzasty coraz natarczywiej domagał się od Koalicji Obywatelskiej podjęcia rozmów. W środę miało dojść do pierwszego spotkania z reprezentującymi KO Jackiem Karnowskim i Zygmuntem Frankiewiczem. Fakt, iż Grzegorz Schetyna oddelegował do tych rozmów akurat samorządowców, raczej niespecjalnie dbających o ciasne partyjne pryncypia, daje szansę na porozumienie. Podobnie jak to, że roszczenia Lewicy ponoć nie są wygórowane i wystarczy jej raptem siedmiu własnych kandydatów.

Czytaj też: A gdyby opozycji udało się opanować Senat

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną