Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Co zrobi minister Błaszczak w drugiej kadencji

Mariusz Błaszczak wśród żołnierzy Mariusz Błaszczak wśród żołnierzy Navy Petty Officer 1st Class Dominique A. Pineiro / Flickr CC by 2.0
W MON będzie jeszcze więcej tego samego i jeszcze bardziej to samo. Co tydzień minister zapewni Polsce przełomowy sukces, który trzeba będzie celebrować i nagłaśniać do końca kadencji.

Patrioty, himarsy, F-35, wojska amerykańskie w Polsce, nowa dywizja, rozbudowa WOT, zaniedbania poprzedników... Już to słyszeliśmy? Nic nie szkodzi. Usłyszymy jeszcze wiele razy. Kontynuacja rządów Mariusza Błaszczaka w MON oznacza dalszy ciąg tej samej, sprawdzonej narracji i powtórkę znanych schematów autopromocji.

Czytaj też: MON w natarciu, czyli szybki plan Błaszczaka

Ministerstwo to ja

Celebrowanie, przekazywanie, podpisywanie, wygłaszanie, a przede wszystkim opowiadanie o własnych zasługach najwyraźniej bardzo odpowiada wyborcom PiS. Mariusz Błaszczak dostał w podwarszawskim okręgu ponad 135 tys. głosów (ponad jedną piątą wszystkich) i pod względem osobistego poparcia był drugi w kraju po Jarosławie Kaczyńskim. Nieznacznie wyprzedził nawet kandydującego ze Śląska premiera Mateusza Morawieckiego, któremu tak bardzo starał się pomóc wielką defiladą po raz pierwszy zorganizowaną w Katowicach.

Niemało z tych głosów Błaszczak zawdzięcza swojej „strategii komunikacyjnej”, która w ostatnich miesiącach przed wyborami była teatrem jednego aktora. Kiedyś nawet wymknęło mu się sformułowanie „mój rząd”, ale najczęściej mówił po prostu w pierwszej osobie. Podpisałem, stworzyłem, zamówiłem, rozmawiałem, zakupiłem, spotkałem się, zapewniłem, przekazałem, zbudowałem...

Można było odnieść wrażenie, że olbrzymi resort z ponad 150 tys. podległych żołnierzy i pracowników cywilnych wojska to w sumie jedna osoba, że cały MON – to on. Powtarza to też w pierwszych wywiadach w roli nowego-starego ministra. Powyborczy antrakt, w czasie którego Błaszczak na chwilę zniknął za kulisami, był krótki. Właśnie ponownie wychodzi na scenę.

Czytaj też: Niemcy wbijają szpicę

Przedstawienie trwa dalej

Drugi akt Mariusz Błaszczak zaczyna tak, że widzowie już wiedzą, co będzie dalej. Tuż przed świętem niepodległości minister obrony opublikował w „Rzeczpospolitej” artykuł programowy, w którym wyłożył swoją wizję obronności na rozpoczynającą się kadencję. Zaskoczeń nie było. „Dla nas kluczowe znaczenie mają obrona powietrzna, większa siła rażenia artylerii i lotnictwa oraz zdolności rozpoznania” - w ten sposób streścił podpisany przez siebie plan modernizacji. Plan sięga daleko poza nowy etap rządów PiS, aż do 2035 r., więc na początku można obiecywać wszystko.

Obietnicą główną jest oczywiście zakup 32 samolotów F-35, „na których sprzedaż Polsce zgodził się już Kongres USA. Teraz trwają negocjacje w sprawie ich ceny”. Minister podkreśla, że „żaden rząd w historii Polski” nie zapewnił na cele modernizacji tak dużo (524 mld zł deklarowane w ciągu 15 lat) i to teoretycznie fakt, tyle że póki co – wyłącznie medialny.

Jak wypunktował śledzący wydatki i prognozy finansowe MON Tomasz Dmitruk z „Dziennika Zbrojnego”, ministerialne zapowiedzi opierają się na optymistycznych prognozach wzrostu gospodarczego przez całą najbliższą dekadę. Dodatkowo, by dojść do zapowiedzianego pułapu, MON musiałby na nowy sprzęt wydawać co roku nawet 40 proc. budżetu, a to nierealne. Papier przyjmie wszystko.

Czytaj też: Poradziecki sprzęt Polaków w NATO. A jeśli dojdzie do starcia?

America first

Błaszczak chwalił się uzgodnieniami z Amerykanami, „dzięki którym liczebność wojsk amerykańskich w Polsce zwiększy się do 5,5 tys.”, mimo że do tej pory żaden z dodatkowych żołnierzy USA do Polski nie trafił, a większość przebywa rotacyjnie na mocy decyzji USA uzgodnionej w ramach całego NATO. Nie szkodzi.

Amerykańskie ćwiczenie Defender Europe, w którym w przyszłym roku USA będą trenować przerzut wojsk przez całą Europę na wschodnią flankę, to dla Błaszczaka „dowód naszej szybko rosnącej roli w NATO i coraz większego zaufania ze strony sojuszników”. Rosnące zbrojeniowe uzależnienie od amerykańskich firm tłumaczył tak, jakby pracował w departamencie sprzedaży Pentagonu: „my kupujemy po prostu to, co najbardziej nowoczesne, a tak się składa, że jest to produkowane właśnie w USA”.

Bo przecież według ministra „pod rządami naszych poprzedników Wojsko Polskie było technologicznie zaniedbane pod każdym względem”. Uśmiałyby się (gdyby umiały) supernowoczesne amerykańskie pociski samosterujące JASSM dla F-16 czy norweskie NSM dla wyrzutni morskiej jednostki rakietowej kupione właśnie w czasie tej rzekomej technologicznej zapaści. W narracji ministra tylko to, co on zrobił, jest przełomowe i doskonałe, a cokolwiek zrobiono wcześniej – nie istnieje.

Czytaj też: Czy tureckie F-35 trafią do Polski?

Stygmat pacyfizmu

Błaszczak nie byłby sobą, gdyby opozycji czy poprzednikom z PO i PSL nie zarzucił każdej zbrodni przeciwko bezpieczeństwu Polski. „Kwestionowanie potrzeby wzmacniania Wojska Polskiego i podważanie naszych sojuszy w duchu naiwnego pacyfizmu lub dla doraźnych korzyści politycznych sprowadza na wszystkich Polaków śmiertelne ryzyko” – rzucił.

Naiwny pacyfizm i podważanie sojuszy, o ile w ogóle występują, są marginesem debaty publicznej w Polsce i nie muszą zajmować ministra obrony. Chyba że on sam próbuje w ten sposób stygmatyzować politycznych konkurentów, na co wskazuje ciąg dalszy wywodu. „Nasza flanka wschodnia była niemal całkowicie bezbronna, po tym jak rząd PO–PSL rozformował w 2011 r. 1 Dywizję Zmechanizowaną” – zaatakował wprost.

Istotnie, sztab legionowskiej dywizji zniknął za poprzednich rządów, ale nie zniknęły przecież jej podstawowe jednostki, jak 1. Brygada Pancerna czy 21. Brygada Strzelców Podhalańskich. Na ich bazie formuje się powołana do życia przez Błaszczaka 18. Dywizja Zmechanizowana w Siedlcach, a Podhalańczyków Polska wystawia do dyżuru sił szybkiego reagowania VJTF w NATO, bo to jedna z najlepszych naszych brygad. Szczegóły są jednak mniej ważne, bo w narracji o odbudowie armii z ruin liczą się przede wszystkim głośne hasła.

Czytaj też: MON chce modernizować stare czołgi. Jaki w tym sens?

Występ garażowy

W tym propagandowym pędzie łatwo się potknąć. Minister był blisko, gdy na Twitterze ogłosił (chyba z dumą), że w podwarszawskiej Wesołej zostaną zbudowane garaże dla 128 czołgów Leopard. Błaszczak nie napisał, że umowa, którą się chwali, jest o kilka lat spóźniona, a zaniedbanie to obciąża poprzedników, tyle że z rządu PiS.

Decyzję o przeniesieniu czołgów Leopard z Żagania pod Warszawę podjął jeszcze w 2016 r. Antoni Macierewicz. Brygada w Wesołej nie była na nie przygotowana, bo wcześniej używała wozów PT-91 Twardy, a infrastruktura do nich nie nadaje się dla większych i nowocześniejszych czołgów z Niemiec. O tym, że Leopardy stoją „pod chmurką” lub że wiatr zrywa prowizoryczne namioty kupione dla ich tymczasowej ochrony, pisała np. „Gazeta Wyborcza”.

Sytuacja pokazuje rozdźwięk między decyzjami politycznymi a wojskowym planowaniem i realizacją inwestycji, które PiS miał przecież naprawić. Samo zawarcie umowy na garaże też nie sprawi jeszcze, że najlepszym polskim czołgom od razu będzie lepiej. Lepiej było poczekać z chwaleniem się, aż pierwszy wóz wjedzie do garażu. Ale minister nie mógł poczekać, bo maszyna generowania sukcesów musi pracować na okrągło. W nadchodzącej kadencji może jeszcze przyspieszyć.

Czytaj też: Wojsko buduje najsilniejszą dywizję

Widmo nieustannych sukcesów

Bo sukcesów na horyzoncie widać bez liku. W ciągu kilku miesięcy podpisana będzie umowa na zakup F-35. Trudno sobie wyobrazić, by Polska od tego odstąpiła, zwłaszcza gdy z Waszyngtonu docierają sygnały o rosnącej presji na sojuszników, by „płacili za obronę” coraz więcej. Dla PiS i osobiście dla Mariusza Błaszczaka amerykańskie samoloty to symbol, którego z ręki nie wypuszczą – przemawiający do wyobraźni mas, łatwy do pokazania na powietrznej defiladzie, idealnie nadający się na tło spotów promujących siły zbrojne, NATO, sojusz z Ameryką, a przede wszystkim samego ministra.

Kolejna kadencja powinna przynieść dostawy zamówionych przez poprzedni rząd systemów uzbrojenia: pierwszego dywizjonu wyrzutni HIMARS i pierwszych dwóch baterii Patriot, a także śmigłowców AW101 do zadań ratowniczych i zwalczania okrętów podwodnych. Skoro Mariusz Błaszczak ustanowił tradycję osobistego wręczania kluczyków do samobieżnych moździerzy strzelających na 10 km, to jak będzie celebrował przekazanie artylerzystom broni o zasięgu 300 km?

Wyobraźmy sobie tę sierpniową defiladę w 2023 r., przed następnymi wyborami, kiedy przez – powiedzmy – Białystok (o ile defilada poza Warszawą nie była jednorazową promocją premiera kandydata) przejadą te lśniące nowością nabytki! Brawom nie będzie końca, w studiu „Wiadomości” skończy się pamięć komputerów wyświetlających animacje w 3D i HD. I tylko licznik wydatków zacznie tykać złowrogo, bo zakup sprzętu to ledwie 30 proc. tego, co pochłania jego utrzymanie przez kilkadziesiąt lat. A tych kosztów dla nowo wprowadzanego i bardzo potrzebnego uzbrojenia nikt precyzyjnie nie wyliczył.

Czytaj też: Polski szpieg trafił do łagru

Czyja będzie baza?

Wcześniej niż nowy sprzęt powinni na stałe pojawić się w Polsce Amerykanie. Nie w ramach wynegocjowanych z Donaldem Trumpem porozumień, choć i to nie jest wykluczone. O ile drugi termin nie zostanie przekroczony, w 2020 r. gotowa ma być obsadzona przez marynarzy U.S. Navy baza antyrakietowa NATO w Redzikowie.

Paradoksalnie, opóźnienie budowy instalacji, która miała być oddana w 2018 r., zadziała na korzyść rządzących w kolejnej kadencji. Nie ma wątpliwości, że zgodnie z obowiązującą narracją PiS sobie tylko przypisze sukces otwarcia strategicznej instalacji sojuszniczej w Polsce, choć przez wiele lat krytykował rzekome obniżenie amerykańskich ambicji w tej dziedzinie, a nawet „zdradę Obamy”.

Ponad dekadę temu pierwszy rząd PiS negocjował bowiem z Amerykanami rozmieszczenie w Polsce i Czechach pocisków przechwytujących amerykańskiego systemu GBI. Podpisana została umowa między ówczesnym ministrem Radosławem Sikorskim a doradczynią do spraw bezpieczeństwa Condoleezą Rice, która jednak została zakwestionowana przez kolejną administrację. Gdy następca George′a Busha niefortunnie 17 września 2009 r. ogłosił zmianę planów, planowana baza mniejszych rakiet była odebrana niemal jak policzek. Dziś znów jest dowodem rosnącej roli Polski w NATO i zaufania najważniejszego sojusznika.

W chwili otwarcia stanie się pierwszą stałą bazą USA na polskiej ziemi i strategicznym przełomem zapewnionym przez najlepszy rząd w historii, gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości. Już można obstawiać, kto będzie głównym aktorem uroczystego otwarcia – chyba że szef MON będzie chciał podzielić się główną rolą z prezydentem, o ile oczywiście Polacy w maju znowu wybiorą Andrzeja Dudę.

Czytaj też: Wojsko dostało rozkaz. Oszczędzać!

Szorstka przyjaźń

Relacje Błaszczaka z prezydentem są o niebo lepsze od relacji Macierewicza, ale w prezentowanym publicznie wizerunku gładkiej współpracy pojawiają się rysy. Według medialnych domysłów, m.in. „Dziennika Gazety Prawnej”, fakt awansowania dwóch generałów broni do najwyższej w Wojsku Polskim czterogwiazdkowej rangi generała świadczy o odradzającej się konkurencji, jeśli nie walce o wpływy w wojsku między prezydentem a szefem MON.

Nie jest tajemnicą, że – delikatnie mówiąc – nie układa się między szefem sztabu generalnego Rajmundem Andrzejczakiem, któremu cztery gwiazdki należą się z racji stanowiska, a ministrem obrony. Z drugiej strony, Błaszczak ma świetne relacje z dowódcą generalnym Jarosławem Miką. Nagłe pojawienie się w wojsku dwóch czterogwiazdkowych generałów interpretowane jest jako wyraz wdzięczności ministra dla bardzo pomocnego w jego działaniach Miki, a nawet jako budowanie jego pozycji w konkurencji do Andrzejczaka.

Czytaj też: Jakie będą dwie nasze następne dekady w NATO?

O ile bowiem szef sztabu, człowiek prezydenta, od chwili powołania prawie półtora roku temu ewidentnie gra na siebie, a nie na ministra, o tyle bez absolutnego poświęcenia na co dzień zarządzającego wojskiem dowódcy generalnego nie byłoby możliwe organizowanie wszystkich tych obchodów, pikników, defilad i innych uroczystości, w których tak lubuje się Błaszczak i które przyniosły mu taki sukces. Potencjalny konflikt, nawet jeśli się rozwinie, będzie wyciszany przynajmniej do wyborów prezydenckich.

Odejście szefa sztabu, o którym w kuluarach co jakiś czas słychać, byłoby wizerunkowym ciosem bardziej dla Andrzeja Dudy niż Mariusza Błaszczaka, który o posadę nie musi w najbliższym czasie walczyć. Potem jednak może być różnie, a mało prawdopodobna – choć możliwa – przegrana Dudy byłaby Błaszczakowi teoretycznie na rękę. Nowy prezydent mógłby wymienić szefa sztabu, ale minister miałby nadal „swojego” czterogwiazdkowego dowódcę generalnego.

Przez najbliższe pół roku jednak nic istotnego się nie wydarzy, co w sumie też sprzyja ministrowi. Po wyborach dopiero odżyje dyskusja o niedokończonej reformie dowodzenia i odżyją spory o strukturę sztabów. Z Dudą lub nowym najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych, z którym trzeba się będzie na nowo ułożyć.

Czytaj też: Polskie rakiety nad Bałtykiem są w stanie zablokować Rosjan

Akcja kontynuacja

Na razie jednak w MON będzie nie tylko jeszcze więcej tego samego, ale jeszcze bardziej to samo. Nie ma szans, by było inaczej. Mariusz Błaszczak jest dla prezesa PiS pierwszym i w zasadzie jedynym źródłem informacji o siłach zbrojnych, bezpieczeństwie militarnym, sytuacji w NATO i postępie modernizacji wojska.

Konkurencją na pewno nie jest konstytucyjny zwierzchnik sił zbrojnych prezydent Andrzej Duda. Pałac jest podporządkowany Nowogrodzkiej, a w otoczeniu głowy państwa nie ma nikogo tak bliskiego Kaczyńskiemu jak Błaszczak. Nie ma też zagrożenia, że odmienną narrację będą prezesowi suflować ludzie premiera, traktowani równie nieufnie jak współpracownicy prezydenta. A może nawet bardziej nieufnie, bo partia właśnie zdecydowała o powierzeniu dodatkowych kompetencji innemu ważnemu człowiekowi PiS w rządzie – Jackowi Sasinowi, wicepremierowi i szefowi nowego resortu aktywów państwowych.

Jeśli Błaszczakowi coś może zagrozić, to właśnie z tej strony – i tylko o ile potwierdzą się przecieki, że w ręce Sasina ma jednak trafić Polska Grupa Zbrojeniowa. O tym, że cała lub część PGZ zmieni nadzorcę, słychać od chwili potwierdzenia się pogłosek o utworzeniu ministerstwa zarządzającego spółkami. Do tej pory wpływy w Grupie, po usunięciu Macierewicza i jego ludzi, dzielili między siebie Błaszczak, premier Morawiecki i koordynator służb Mariusz Kamiński. Wejście do gry Sasina oznacza większa kontrolę partii, ale czy osłabi silnego w PiS Błaszczaka?

Są tacy, którzy twierdzą wręcz, że szef MON z ulgą pozbędzie się problemu, który spadnie na barki Sasina, podczas gdy Błaszczak będzie mógł kupować do woli w USA, punktując kolegę z rządu, że PGZ nie daje rady. Prezes, jeśli zechce, będzie mógł nadstawić słynne ucho na wieści ze zbrojeniówki, po części oddające kierunek polityki zbrojeniowej i obronnej. Czy zechce? Przecież ma tyle spraw na głowie...

Jarosław Kaczyński sam nigdy nie był szczególnie zainteresowany tematyką wojskową, choć czasem zdarzało mu się wygłaszać zaskakujące postulaty. Europa pamięta jego wywiad z 2006 r. dla „European Voice”, w którym jako urzędujący premier mówił o przeznaczeniu środków z polityki rolnej na europejskie zbrojenia. W minionej kadencji sugerował też w wywiadach, że Polska powinna zabiegać o włączenie w amerykański system obrony atomowej.

Same te wypowiedzi świadczą o nie najlepszym zrozumieniu tematyki. Z uwagi na spójność kierowania państwem i potrzeby komunikacji strategicznej byłoby jednak dobrze, by najważniejszy polityk kraju interesował się obronnością i co jakiś czas o niej mówił. Ale dziś prezes PiS woli milczeć, od mówienia mając ludzi. Człowiekiem numer jeden pozostaje zaś minister obrony Mariusz Błaszczak, który dziś wydaje się silny jak nigdy, nawet jeśli to głównie siła przekazu.

Czytaj także: NATO to też kobiety

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną