„Dostać milion złotych za molestowanie, że tam ktoś kiedyś komuś wsadził rękę pod spódniczkę. No któż by nie chciał? Wiele pań za mniejsze pieniądze spódniczki podciąga, a tutaj milion i dożywotnia renta. Panienki jedna przez drugą teraz będą sobie przypominać. Miliona złotych to taka panienka jedna z drugą przez całe życie mogą nie zarobić, a tutaj za jednego sztosa. Żadne k…y nie są tak wynagradzane na całym świecie”.
To słowa p. Michalkiewicza, dziennikarza, ale przede wszystkim natchnionego (być może przez siły nadprzyrodzone) bojownika o to, co słuszne w rozumieniu rozmodlonej (i nie tylko) prawicy, wypowiedziane przez niego po skazującym wyroku na zakonnika ze zgromadzenia Chrystusowców za więzienie i wielokrotne gwałcenie pewnej kobiety. Ofiara wytoczyła p. Michalkiewiczowi proces o naruszenie jej dóbr osobistych. Wygrała – sąd zasądził od dziarskiego publicysty 150 tys. zł odszkodowania. Pan Michalkiewicz poinformował ludzkość o swoim przerażeniu, gdy skonstatował, że komornik zajął jego konto, poprosił, aby wsparto go finansowo w nieszczęściu, i ujawnił nazwisko swojej „prześladowczyni”.
Trudno przypuścić, aby p. Michalkiewicz miał jakiekolwiek wyrzuty sumienia (ma je czyste, bo nieużywane, jak mawiał Lec). Działanie komornika było motywowane tym, że pozwany chciał płacić w ratach, na co powódka się nie zgodziła, oświadczając, że mu nie ufa. Tak więc p. Michalkiewiczowi zdarzyła się potrójna przykrość. Po pierwsze, przegrał proces. Po drugie, musi całość zapłacić od razu, a nie w ratach.