Chyba jesteśmy już mocno zmęczeni przeciągającym się wyborczym maratonem. Zresztą zestaw prezydenckich kandydatów sugeruje, że tym razem czeka nas porcja niezbyt wciągającej ligowej przeciętności. W gotowym do startu niemal już skompletowanym peletonie zabrakło bowiem silnych osobowości czy autorytetów. Większość ubiegających się o prezydenturę dopiero aspiruje do pierwszego poważnego politycznego sukcesu. Udział w wyścigu o najwyższą stawkę nie stanowi zwieńczenia ich kariery, raczej jest szansą wybicia się. W najmniejszym może stopniu dotyczy to szefa PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza, jedynego w tym gronie politycznego lidera, a niegdyś ministra. Paradoksalnie dotyczy za to urzędującego prezydenta, który na finiszu kadencji nadal aspiruje do prezydenckiego formatu.
Po co w ogóle wybierać?
Owa sprzeczność – ważne wybory, ale niezbyt istotni kandydaci – rzuca cień na nadchodzącą kampanię. Bo może nie powinniśmy tym razem aż tak skupiać się na cechach poszczególnych pretendentów? Bardziej za to kierować się w wyborczych kalkulacjach tym, kogo reprezentują, kto za nimi stoi, jakie mogą być polityczne konsekwencje ich poparcia. Ale czy tak się stanie? Przecież poprzednim razem Andrzej Duda wygrał tylko dlatego, że miał dobrą kampanię, a Bronisław Komorowski przegrał, bo jego była fatalna. Nic innego nie miało znaczenia, ugruntowane oceny nagle wzięły w łeb, anegdota okazała się ważniejsza od argumentu. Cóż, suweren bywa nieprzewidywalny i rzadko kiedy racjonalny.
Dewaluacja najwyższego urzędu w państwie postępuje zresztą od dawna. Minął czas, kiedy o prezydenturę ubiegali się najważniejsi polityczni przywódcy. Ostatnim takim liderem z najwyższej półki był blisko dekadę temu Jarosław Kaczyński. A i tak kandydował wtedy w szczególnych smoleńskich okolicznościach.