Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Dlaczego Schetyna poległ? Bo chciał za mało

Grzegorz Schetyna Grzegorz Schetyna Adam Chełstowski / Forum
Na długo przed ostatnimi wyborami po politycznych kuluarach krążyła zdumiewająca spekulacja, że lider Platformy tak naprawdę nie chce ich wygrać.

O prawdopodobnej rezygnacji Grzegorza Schetyny z ubiegania się o stanowisko szefa Platformy Obywatelskiej mówiło się od kilku tygodni. Co najmniej od prezydenckich prawyborów było już oczywiste, że jego szanse na zwycięstwo są iluzoryczne. Kalkulacja starego lidera jak zawsze okazała się racjonalna. Lepiej zawczasu odpuścić, niż w świetle reflektorów ponieść dotkliwą porażkę. Mniej boli, za to łatwiej potem znaleźć znośne miejsce w nowym układzie. Choć przewidywanie dzisiaj politycznej przyszłości Schetyny byłoby pewnie ryzykowne.

Tak samo nie ma już większego sensu pastwienie się nad deficytami tego polityka, które doprowadziły do jego upadku. Schetyna nigdy nie był ulubieńcem opinii publicznej, a w ostatnim czasie nie było pewnie dnia, w którym ktoś nie powiedziałby o nim czegoś złego. Tyle że Platforma (podobnie jak większość jej sympatyków) doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jakie są walory polityka, którego na początku 2016 r. wybierała sobie na przywódcę. Tak samo oczywiste było, że Schetyna nigdy nie stanie się drugim Tuskiem, zdolnym jednym uśmiechem uwodzić miliony. Skoro partia postawiła wówczas na Schetynę, najwyraźniej nie miała nikogo lepszego w zanadrzu.

W tej historii naprawdę pouczające jest coś zupełnie innego. I w sumie nietypowego. W przeszłości nieraz mieliśmy do czynienia z politykami, których kariery załamywały się z powodu nadmiaru ambicji. Bo za dużo chcieli, zbyt wysoko mierzyli, przeszacowywali swe możliwości. Co w sumie nie powinno dziwić, gdyż polityka zdecydowanie nie jest zajęciem dla ludzi wątpiących w swe możliwości. Ale ze Schetyną było inaczej. Poległ, bo chciał za mało.

Czytaj też: Platforma się wybiera

Czy opłaca się wygrywać?

Na długo przed ostatnimi wyborami po politycznych kuluarach krążyła zdumiewająca spekulacja, że lider Platformy tak naprawdę nie chce ich wygrać. Co miało zresztą dowodzić szczególnego wyrachowania. Otóż pozbawienie PiS władzy w obecnych okolicznościach, w przededniu wielce prawdopodobnego spowolnienia gospodarczego, szybko obróciłoby się przeciwko nowemu rządowi. Byłby skazany ciąć wydatki budżetowe, stopniowo pozbawiając Polaków zdobyczy socjalnych osiągniętych za czasów PiS i narażając się na wielki społeczny gniew. Rozsądniej byłoby dać porządzić Kaczyńskiemu jeszcze kilka lat, aby musiał się mierzyć w sytuacji kryzysowej ze skutkami swej nieodpowiedzialnej polityki. A wtedy w 2023 r. władza sama przeszłaby w ręce premiera Schetyny.

Który – co warto zauważyć – zawsze był politykiem nad wyraz cierpliwym i potrafił czekać na swoją kolej. Wręcz była to jego metoda. W czasach bliskiej współpracy z Tuskiem w pełni akceptował pozycję numer dwa. Gdy został odsunięty na bok, zacisnął zęby i po prostu trwał na partyjnych rubieżach. Aż w końcu przeczekał Tuska oraz namaszczoną przez niego na następczynię Ewę Kopacz. Władzę w Platformie po prostu sobie wziął, nie mając konkurentów. Plotka, że podobny manewr Schetyna planował w wielkiej rozgrywce z Kaczyńskim, miała więc ręce i nogi.

Choć mimo wszystko z psychologicznego punktu widzenia jej wiarygodność była wątpliwa. W końcu przenikliwemu politykowi trudno ignorować wielkie społeczne emocje, zwłaszcza w tak burzliwym okresie rządów PiS, kiedy raz po raz wieszczona jest wizja kresu demokracji bądź „polexitu”. Któż pozwoliłby sobie na luksus pisania scenariuszy z wieloletnim wyprzedzeniem, ignorując ekstraordynaryjne okoliczności?

Bezpieczniej więc przyjąć, że Schetyna chciał te wybory wygrać. W tym sensie, że gdyby się udało, to byłoby bardzo miło. Tyle że nie za bardzo chyba wierzył, że to możliwe. A skoro nie wierzył, to nie postawił wszystkiego na jedną kartę, za to większość własnej energii poświęcił na zabezpieczenie tyłów, czyli silnej pozycji w partii na wypadek porażki.

Taka właśnie była logika niemal wszystkich działań Schetyny w ubiegłym roku. Od zjednoczenia opozycji przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, bardziej wymuszonego przez opozycyjną opinię publiczną oraz cień Tuska, który w tamtym okresie niedwuznacznie zapowiadał powrót do krajowej polityki jeszcze przed wyborami parlamentarnymi. Gdyby więc Schetyna nie zbudował opozycyjnego bloku, być może zrobiłby to nieco później sam Tusk – tyle że wtedy lider Platformy byłby już tylko elementem szerszej układanki.

Zresztą Koalicję Europejską również budował w taki sposób, aby w pierwszej kolejności zabezpieczyć interesy PO, dosyć obcesowo obchodząc się z partnerami. W sytuacji wzajemnego braku zaufania trudno było potem o udaną kampanię. I tym samym o korzystny wynik.

Czytaj też: Czy politycy rzeczywiście znają swoje elektoraty

Cud był blisko

Motywacje Schetyny stały się jeszcze widoczniejsze w kolejnej kampanii przed wyborami parlamentarnymi. Bo jeszcze na początku lata obiecywał wielkie gryzienie trawy. Odpowiadając w ten sposób na głosy krytyki, że przed wyborami europejskimi nie było widać dostatecznego zaangażowania. Błysnęła wówczas gwiazda Bartosza Arłukowicza, który intensywnie sobie wychodził świetny wynik w majowych wyborach.

W tamtym czasie wszystkie wysiłki Schetyny sprowadzały się więc do tego, aby Arłukowicza i innych potencjalnych konkurentów do partyjnego przywództwa ustawić w roli wodzirejów w kampanii parlamentarnej. Sęk w tym, że niekoniecznie po to, aby uczynić tę kampanię lepszą. Raczej już po to, aby po przegranej partia dostała swoje kozły ofiarne i dała Schetynie spokój. Tyle że zaganiani do sztabu delikwenci od razu wyczuli pismo nosem i przezornie woleli usuwać się z widoku publicznego.

A gdy nadeszła właściwa kampania, okazało się, że nie było ani gryzienia trawy, ani oszałamiających koncepcji programowych, ani nawet profesjonalnie przygotowanego zaplecza wykraczającego poza tradycyjny platformerski zasób. Wszystko przypominało niespieszny spacerek. Tak jakby dla Schetyny właściwe wybory odbyły się w chwili ułożenia sztabu i zarejestrowania w PKW list z kandydatami, których układ gwarantował mu przyszłą kontrolę nad klubem.

I dodajmy, że szef PO na swój sposób cały czas postępował racjonalnie. Ze wszystkich zamawianych latem badań jednoznacznie wynikało, że pokonanie PiS było zadaniem należącym do kategorii cudów. To Kaczyński dzierżył w ręku wszystkie karty, dodatkowo chowając w rękawie kilka kolejnych budżetowych asów. Problem w tym, że polityka nie jest dziedziną racjonalną. Bo gdy już Polacy udali się do urn, okazało się, że supremacja PiS nie jest aż tak absolutna. Że klimat zaczynał się zmieniać, a socjalne dopalacze już nie działały tak mocno jak dawniej. Że przy większym zaangażowaniu Koalicji Obywatelskiej cud mimo wszystko mógł się zdarzyć. Że w gruncie rzeczy nie tak wiele zabrakło.

Donald Tusk: Tyle nam zabiorą, ile im pozwolimy

Bez marzeń ani rusz

Wtedy kalkulacja Schetyny runęła w gruzy. A co gorsza, lider PO tego nie zauważył. Nadal próbował funkcjonować na starych zasadach. Wybory prezydenckie raz jeszcze próbował podporządkować osobistym kalkulacjom. Forsował taki tryb wyboru kandydata, aby zapewnić sobie jak najlepszą pozycję w wyborach partyjnych. I paradoksalnie w ten właśnie sposób pogrzebał swoje ostatnie szanse na utrzymanie przywództwa.

Tak oto raz jeszcze dał o sobie znać odwieczny dylemat polityki. Minimaliści twierdzą, że jest ona sztuką reagowania na rzeczywistość. Zdaniem maksymalistów rzeczywistość bez względu na okoliczności należy starać się kreować. A prawda leży zapewne gdzieś pomiędzy. Choć pewnie bliżej tego drugiego bieguna. Bo cóż jest warte życie bez marzeń, pozornie nieuzasadnionych nadziei, wiary (choćby trudnej) w możliwość odwrócenia złej karty? Warto zapamiętać tę lekcję. Zwłaszcza w obecnych czasach.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną