Artykuł w wersji audio
Pierwszy przypadek został zdiagnozowany w nocy z 3 na 4 marca, 9 marca zakażonych wirusem było już 17 chorych, a minister zdrowia publicznie stwierdził, że spodziewa się epidemii, wkrótce liczby zakażonych będą już trzycyfrowe. Rząd zdał sobie sprawę z zagrożenia dość późno. Jeszcze 3 marca premier Morawiecki zapewniał w Katowicach, gdzie odwiedził Wojewódzką Stację Sanitarno-Epidemiologiczną, jedną z 14, w których przeprowadzane są testy na obecność koronawirusa, że działania przez niego podjęte oraz opracowane procedury są wystarczające, aby zapewnić bezpieczeństwo zdrowotne Polaków. Najwyraźniej jednak sam w to nie wierzył, ponieważ w tym samym czasie Sejm uchwalał przygotowaną w pośpiechu specustawę mającą walkę z wirusem ułatwić. Specustawa publicznego lecznictwa nie uzdrowi, natomiast pozwoli władzy zmusić społeczeństwo, przedsiębiorców i lekarzy do ratowania systemu tam, gdzie państwo zawiedzie. Są już pierwsze doniesienia, że stanie się też okazją, aby dać zarobić firmom zaprzyjaźnionym z władzą. Pozwala bowiem omijać prawo zamówień publicznych. Spróbujemy pokazać najsłabsze ogniwa.
Testów jak na lekarstwo
Zakażonych szybko przybywa. Okazuje się, że procedury szwankują już na pierwszym etapie. Pierwszy chory wracał do kraju autobusem, do własnego auta przesiadł się dopiero po przekroczeniu granicy. Wkrótce okazało się, że zakażonych jest także kilkoro innych pasażerów busa, więc trzeba ich odnaleźć oraz poddać kwarantannie, to zadanie powiatowych inspektorów sanepidu, podległych głównemu inspektorowi sanitarnemu, który został wskazany jako koordynator do walki z epidemią. Ma prawo prosić o pomoc policję. Na marnie opłacanych pracowników sanepidu nałożono bardzo odpowiedzialne zadanie, które być może ich przerasta. Świadczy o tym m.in. niemądre wystąpienie pani dyrektor powiatowego sanepidu w Słubicach, które stało się przebojem internetu. Wojewódzki inspektor sanitarny już złożył wniosek o jej odwołanie. Na sprawdzanie kompetencji wszystkich inspektorów jest jednak trochę późno.
Dzień wcześniej do szpitala w Policach z podejrzeniem koronawirusa trafiły dwie dziewczyny z Zespołu Szkół im. I. Łukasiewicza. Wyniki testów wykazały, że alarm jest fałszywy, nie są zakażone. Z ich powodu 200 uczniów zostało jednak odizolowanych od świata na przymusowej kwarantannie w szkolnym internacie. Liczyli, że po odwołaniu alarmu będą mogli natychmiast opuścić miejsce odizolowania, co jednak okazało się nie takie proste. Procedury pozostawiają decyzję o kwarantannie – podobnie jak o jej odwołaniu – powiatowemu inspektorowi sanitarnemu, a ten postanowił, że kwarantanna zdrowych 200 uczniów, pilnowanych przez policję, potrwa jeszcze do 8 marca. Raczej na wszelki wypadek, ze strachu. Na jego wniosek w regionie odwołano wszystkie imprezy masowe. Teraz odwołane są już w całym kraju, jeśli skupić mają więcej niż tysiąc osób.
Inni powiatowi lekarze po odnalezieniu współpasażerów busa, którym jechał pierwszy zakażony pasażer, też podjęli decyzję o ich przymusowej kwarantannie domowej. Łatwo było ją zorganizować w Policach, gdzie 200 uczniów po prostu skoszarowano w internacie. Ale liczba osób, które nie mogą się dla bezpieczeństwa kontaktować z innymi, szybko rośnie, w poniedziałek zbliżyła się do 2 tys. Każda z nich pod karą roku więzienia ma zostać w domu. Kto to wyegzekwuje? Nie da się pod drzwiami każdego postawić policjanta, a liczenie na ludzką odpowiedzialność może być zawodne. Były przecież we Włoszech przypadki, że chory zachował się nieodpowiedzialnie i zamiast zostać w miejscu przymusowego odosobnienia po prostu wyjechał na urlop na Wyspy Kanaryjskie, roznosząc wirusa po świecie. Kto zadba, żeby chorzy mieli co jeść? Co z rodziną? Powiatowi inspektorzy mogą sobie z tym nie dać rady, a o pomocy dla nich np. przez wojska obrony terytorialnej nie słychać.
Konsilium24, największy portal medyczny dla lekarzy, postanowił ich zapytać, jak oceniają swoje przygotowanie do walki z wirusem. W ankiecie wzięło udział 1890 lekarzy. Na pytanie, czy wiedzieliby, jak zareagować, gdyby pojawił się u nich pacjent z objawami wskazującymi na możliwość zakażenia koronawirusem, tylko 38 proc. odpowiedziało twierdząco. Aż 48 proc. nie umiałoby zareagować, ale wiedzieliby, do kogo pacjenta odesłać. Gdyby jednak osoby zarażone trafiły do 14 proc. pozostałych, ci nie umieliby zareagować sami i nie wiedzieliby, do kogo chorego skierować. Ankietę przeprowadzono 10 lutego, kiedy koronawirus już szalał na świecie.
Nie do wszystkich przychodni od razu dotarła świadomość, jak zabezpieczyć się przed wizytami osób, które mogą zarażać. Nie wszyscy potencjalnie chorzy dzwonią najpierw do lekarza rodzinnego, wielu po prostu przychodzi – wiadomo, jak trudno się dodzwonić. Jeśli u któregoś z nich choroba zostanie potwierdzona, przymusowej kwarantannie będą podlegać nie tylko inni pacjenci, z którymi chory zetknął się w poczekalni, ale także lekarze. Może się okazać, że nie ma kto leczyć. To dlatego organizacje medyczne odwołują zaplanowane konferencje i kongresy dla lekarzy. Jeden chory wyłączyłby z pracy wszystkich pozostałych.
Można przypuszczać, że wiele procedur wprowadza się bez większego zastanowienia, a jedynym kryterium jest kryterium strachu. Pasażerowie przylatujący z Włoch do kraju jeszcze w samolocie musieli wypełnić ankietę, w której oprócz własnych danych mieli napisać, z kim kontaktowali się w czasie lotu. Ankiety oddawali ekipie, która wchodziła do samolotu tuż po wylądowaniu i mierzyła pasażerom temperaturę. Jeśli nikt nie miał niepokojących objawów, można było opuścić samolot. – Skoro wirus może się ujawnić nawet dopiero po 14 dniach, to po co to wszystko? Mogę przecież zarazić nie tylko mojego sąsiada z samolotu, ale także wiele innych osób już po wyjściu z lotniska – zastanawia się Anna po powrocie z Rzymu. O powrotach osób przylatujących z Chin oraz Włoch port lotniczy musi powiadomić sanepid. Od niedzieli LOT oraz Wizzair zawiesiły loty do Włoch. Procedury nadal jednak są dziurawe, bo można się tu dostać także innymi liniami. Przyjeżdżający samochodem nikomu nie muszą się meldować. Ankiety z informacją o miejscach pobytu mają natomiast wypełniać wracający do Polski autobusami. Chaos.
Od czasu wybuchu pandemii w Chinach w Polsce do 3 marca zrobiono zaledwie 600 testów na koronawirusa, w ciągu następnych dni zrobiono ich już 2 tys. Można by więcej, bo 14 laboratoriów, wyposażonych w nowoczesny sprzęt za unijne pieniądze, jest w stanie wykonać 2 tys. testów na dobę. Idzie to wolniej niż w innych krajach, na wyniki trzeba było czekać nawet cztery dni, choć minister zapewnia, że powinny być gotowe w osiem godzin. We Włoszech wykonano już prawie 20 tys. testów, w Korei Południowej robi się po 5 tys. dziennie. Kto szuka, ten znajduje.
Czy wystarczy karetek
Pierwszy chory miał szczęście, został przywieziony do szpitala w Zielonej Górze karetką. Następni, gdyby wirus się rozpanoszył, mogą go nie mieć. – Zanim wykryto pierwszy przypadek choroby, NFZ pytał regionalne pogotowia ratunkowe, czy nie mają wolnych karetek, chodziło o zorganizowanie specjalnego transportu dla chorych z koronawirusem – zdradza pracownik wojewódzkiej stacji pogotowia ratunkowego. – Prawie wszyscy odmawiali. W ubiegłym roku premier wprawdzie obiecał pogotowiu 200 nowych karetek, ale na razie obietnicy nie dotrzymał. Nie mamy czym jeździć. Nic dziwnego, że procedury są enigmatyczne i wcale z nich nie wynika, że każdy chory z uzasadnionym podejrzeniem koronawirusa zostanie przewieziony do szpitala specjalną karetką. Więc jak?
– Najprościej zadzwonić do lekarza rodzinnego, który ma prawo wystawić skierowanie na transport do szpitala, tyle że czekać można bardzo długo – doradza lekarz z warszawskiego szpitala. Szybciej będzie zbić sobie gorączkę paracetamolem i wsiąść we własny samochód. Jazda metrem czy autobusem oznacza rozsiewanie wirusa, więc lepiej wezwać pogotowie. Jeśli uda się dodzwonić. Infolinia 800 190 590 doradza, żeby udać się do szpitala zakaźnego. Może się okazać, że na „specjalną karetkę” mógł liczyć tylko pacjent numer 1. Ratowników medycznych też brakuje.
Rząd, gorliwie zapewniający, że jest w pełni gotów do walki z wirusem, wie, że braku karetek w kilka dni nie rozwiąże. Jeśli bardziej obciąży pogotowie transportem podejrzanych o koronawirusa, na pomoc nie doczekają się osoby z zawałem czy ofiary wypadków drogowych. Kołdra jest za krótka. – NFZ w Poznaniu, Łodzi, Olsztynie i w kilku innych województwach poprosił o pomoc Falcka – zdradza Katarzyna Czajka, jego szefowa. Ta duńska firma do niedawna prowadziła w wielu miastach prywatne stacje pogotowia ratunkowego, które od tego roku zostały upaństwowione. Falcka wyrzucono z pogotowia. NFZ wie, że firma ma dobrze wyposażone karetki. – Nie odmówimy państwu pomocy – zapewnia Czajka.
Na stronach mazowieckiego NFZ zawisło ogłoszenie zachęcające do zgłaszania się podmiotów mogących świadczyć usługi transportowe. To dowód, że problem braku karetek pozostaje nierozwiązany. Może go rozwiązać świeżo uchwalona specustawa. Daje spore uprawnienia wojewodom, którzy mogą zmusić firmy prywatne do pomocy w walce z wirusem. Na przykład przy transporcie chorych. Opozycji udało się jedynie usunąć zapis mówiący, że państwo nie poniesie za to odpowiedzialności finansowej, czyli że walka z epidemią może się odbywać na cudzy koszt. Prof. Łętowska uważa jednak, że wiara, iż tak się stanie, jest naiwnością. Specustawa pod pretekstem walki z koronawirusem podporządkowuje wojewodom samorządy.
Najwyraźniej też nie o wszystkim pomyślano. Doktor Remigiusz Moryto, zastępca dyrektora medycznego w Szpitalu Praskim, obawia się sytuacji, kiedy osobę starszą z podejrzeniem koronawirusa, mającą już poważne kłopoty z oddychaniem, zabierze do szpitala pogotowie. Jeśli jest w stanie zagrożenia życia, to nie można od razu umieścić jej na oddziale zakaźnym, najpierw trzeba jej udzielić pomocy na szpitalnym oddziale ratunkowym. – Procedury są jednoznaczne: taką osobę koniecznie trzeba izolować od reszty chorych, tymczasem na SOR-ach najczęściej izolatka jest tylko jedna dla wszystkich potrzebujących – mówi. Następny problem – lekarze na oddziale ratunkowym, mający kontakt z osobą zainfekowaną koronawirusem, mogą zarażać innych chorych. Z tym problemem borykają się Chińczycy.
Nie ma masek i izolatek
Przychodnie w dużych miastach, także w Warszawie, do tej pory problem braku karetek w pogotowiu rozwiązywały przy pomocy prywatnych firm przewozowych. To one w razie potrzeby transportowały chorego do szpitala. – Właśnie poinformowano nas, że nie możemy liczyć już na transport, ponieważ firma nie jest w stanie kupić masek jednorazowych, kombinezonów ochronnych ani nawet płynów odkażających – informuje kierownik jednej z przychodni. Trzeba dzwonić na i tak obciążone pogotowie.
Michał Domaradzki, dyrektor stołecznego biura bezpieczeństwa i zarządzania kryzysowego, po przeglądzie warszawskich placówek zwrócił się do szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów o dodatkowe zaopatrzenie miejskich szpitali w ochraniacze i niezbędny sprzęt, ale także w respiratory i przenośne izolatki. One także nie są go w stanie kupić, tego wyposażenia nie ma w hurtowniach od kilku tygodni. Gogli dla lekarzy zabrakło już przy pierwszym zakażonym. Wojewodowie wskazali placówki, które muszą być w stanie podwyższonej gotowości, ale bez stosownego zaopatrzenia w niezbędny sprzęt nie ma o tym mowy. Bez odpowiednich zabezpieczeń mogą odmówić pracy ratownicy medyczni, lekarze grożą, że udadzą się na zwolnienia. Wymiotło z rynku nawet płyny odkażające. Rząd wcześniej o tym nie pomyślał. Dopiero teraz, gdy w kraju już nie ma środków zabezpieczających, wprowadził zakaz ich wywozu. Płyny odkażające ma produkować Orlen i dobrze na tym zarobi.
Portal rynekzdrowia.pl informuje, że w stołecznych hurtowniach medycznych za 50 sztuk maseczek jednorazowych, które przed wybuchem epidemii kosztowały 10 zł, teraz trzeba zapłacić 200. I to szybko, bo w Łodzi już od kilku tygodni nie można ich kupić za żadną cenę. Łódzka Polfa ich nie dostarcza, tłumacząc, że musi trzymać dla szpitali. W Lublinie i Krakowie masek nie ma od miesiąca, ponad tysiąc rozeszło się, zanim wirus dotarł do Europy. Słowacja była bardziej przezorna, zrobiła zapasy. – Teraz proponują nam jedną maskę za siedem euro – narzeka dyrektor szpitala na Dolnym Śląsku, któremu też może zabraknąć niezbędnych akcesoriów.
Spóźniony zakaz wywozu niczego nie rozwiąże, bo inne kraje – Włochy, Niemcy – też zabroniły sprzedawania masek, gogli czy kombinezonów nawet do innych krajów UE.
Podejrzewa się, że rynek z maseczek oraz płynów przeciwbakteryjnych wyczyścili spekulanci. Urząd Ochrony Konsumentów i Konkurencji (UOKiK) wszczyna postępowanie przeciwko dwóm hurtowniom, które wypowiedziały szpitalom umowy na dostawę masek ochronnych. Rząd nie panuje nad sytuacją. Pomoże specustawa, dzięki której producenci i hurtownie będą musieli sprzedawać niezbędny sprzęt rządowej Agencji Rezerw Materiałowych po określonych przez państwo cenach maksymalnych. Nowe prawo pozwoli też wprowadzić reglamentację. Przy okazji własną pieczeń upieką aptekarze. Od lat walczyli, żeby stacje benzynowe oraz sieci nie odbierały im zarobku, dopiero specustawa zabroni im sprzedawania leków, np. przeciwgorączkowych. – Można je będzie kupić tylko w aptekach – mówi z ulgą Marek Tomków, wiceprezes Naczelnej Rady Aptekarskiej. Apteki dostały też listę szpitalnych oddziałów zakaźnych, mogą informować pacjentów, którzy dostrzegli u siebie niepokojące objawy.
Łóżka nie leczą
W dniu, w którym u pierwszego pacjenta wykryto koronawirusa, szpitale dostały instrukcje, kiedy będą musiały włączyć się do walki. Oraz do jakiego szpitala kierować chorych z objawami wskazującymi na możliwość zainfekowania. Nie wszyscy lekarze rozumieją, dlaczego to właśnie sanepid ma weryfikować, czy pacjent jest zakażony, skoro oni potrafią to lepiej. Niektórzy sprawdzająco dzwonią na lokalne infolinie, a potem opowiadają sobie o nieudolnych odpowiedziach sanepidu na kłopotliwe pytania. Coraz więcej szpitali zabrania odwiedzin pacjentów.
Na pierwszej linii frontu znajdują się placówki, które dysponują oddziałami zakaźnymi. Jest ich w kraju 83, mają do dyspozycji 3 tys. łóżek. Niestety, głównie w salach trzyosobowych, a wymagane są izolatki. Według OKO.press tylko 600 łóżek jest wolnych, ale – gdyby liczba zakażonych rosła – na zakaźne można czasowo przemianować inne placówki, odsyłając do domu innych chorych. Instrukcja wskazuje, które już teraz mają pracować w stanie podwyższonej gotowości. Nie wskazuje, skąd mają brać na to pieniądze ani jakim cudem zaopatrzyć się w brakujący sprzęt. Premier zapewnia, że pieniędzy będzie tyle, ile trzeba. Nie mówi skąd. Dopiero w ostatni weekend, po podpisaniu przez prezydenta ustawy gwarantującej mediom prorządowym po 2 mld zł z budżetu rocznie zaczęto mówić o Funduszu Medycznym. Ma dostać 2,7 mld zł z budżetu, ale nawet minister zdrowia nie wie, skąd zostaną wzięte te pieniądze. Z jakich nowych podatków?
Brakuje respiratorów niezbędnych dla najciężej zainfekowanych koronawirusem, który w pierwszej kolejności atakuje płuca. Tymczasem Ogólnopolski Związek Świadczeniodawców Wentylacji Mechanicznej alarmował już wcześniej, że to nie brak łóżek może uniemożliwić walkę z wirusem, ale właśnie brak respiratorów. W kraju jest ich tylko tyle, ilu aktualnie potrzebujących tego urządzenia. Zapasów brak. W dodatku po wybuchu epidemii sprzęt ze światowego rynku wykupili Chińczycy.
Brakuje także lekarzy. To przecież był główny powód zamknięcia 357 oddziałów szpitalnych i zawieszenia kolejnych 300 (wyliczenia Radia TOK FM na podstawie rejestrów wojewodów). Władysław Kosiniak-Kamysz stwierdził, że jeden specjalista od chorób zakaźnych przypada u nas na 40 tys. pacjentów. To dużo za mało nawet na spokojne czasy. Kto będzie leczył, jeśli okaże się, że epidemia przybiera na sile?
Zakażeni oprócz respiratorów potrzebować będą pomocy anestezjologów. W środowisku mówi się, że rekordzista za jeden dzień dobowego dyżuru w dzień świąteczny zażądał ponad 9 tys. zł. I je dostał, bo dyrektor szpitala nie miał wyjścia. Gdyby pandemia osiągnęła w Polsce takie rozmiary jak we Włoszech, grozi nam uruchomienie licytacji płacowej zawodów medycznych. Jesteśmy na nią przygotowani? A może liczy się, że specustawa umożliwi militaryzację szpitali i wzięcie lekarzy w kamasze? Daje przecież rządowi tak szerokie uprawnienia, że zapewne nie zechce się z nimi rozstać.
Rząd liczy na szczęście. Jeśli zakażonych nie będzie wielu, ogłosi, że wygrał walkę z epidemią, choć się na nią słabo przygotował. Gorzej, jeśli stanie się inaczej.