PAWEŁ WALEWSKI: – Minister zdrowia zapewnia, że mamy prawie 3 tys. łóżek na oddziałach chorób zakaźnych, co ma wystarczyć na wypadek epidemii. Pana to uspokaja?
PROF. ROBERT FLISIAK: – Zliczanie łóżek to błędny sposób oceny sytuacji. Przecież pacjenci wymagający izolacji potrzebują izolatek lub pojedynczych sal. A więc liczbę 3 tys. należy podzielić przez 3–4, bo zwykle na naszych oddziałach są sale dwu-, trzy- i czterołóżkowe.
A poza łóżkami – czy jest sprzęt, materiały jednorazowe, odzież ochronna dla personelu?
Niestety od lat nie otrzymujemy pieniędzy za tzw. gotowość, więc teraz na łapu-capu uzupełnia się braki. Placówki medyczne są rozliczane wyłącznie za wykonane świadczenia, i to do ustalonego limitu, więc nie ma mowy o płaceniu za gotowość. I nie chodzi tu o finansowanie pustych łóżek, ale np. o odpowiedni zapas sprzętu jednorazowego – on ma swoje terminy ważności, trzeba go wymieniać. Chodzi też o szkolenie personelu i właściwe wyposażenie. Przed wybuchem epidemii oddziały posiadały w najlepszym wypadku minimalne zapasy kombinezonów, masek czy gogli. Teraz w trybie pilnym przyjęto zamówienia z rezerw centralnych, ale nikt nie wie, kiedy zostaną dostarczone, a oddziały potrzebują ich natychmiast. Już teraz są zużywane podczas opieki nad chorymi obserwowanymi w kierunku Covid-19. Przy czym jest to sprzęt absolutnie podstawowy, który zapewnia minimum wymogów stawianych przez WHO.
Dobrze, że jest na to czas.
Przy żadnej epidemii nie wiadomo, który kraj będzie pierwszy. Tym razem w Europie były to Włochy. Gdyby to była Polska, nie mielibyśmy dwóch–trzech tygodni na przygotowania, żeby to, co potrzebne, mieć pod ręką i przeorganizować pracę oddziałów, od których na co dzień wymaga się wyłącznie wykonania kontraktu.
Z respiratorami też jest problem?
Mogą się okazać niezbędne dla kilku procent chorych z Covid-19 z zagrożeniem życia, u których trzeba wspomagać oddech. Tylko pojedyncze oddziały chorób zakaźnych mają wsparcie oddziałów intensywnej terapii. Wszystkie pozostałe będą miały poważny kłopot. Wiele zależy od podejścia dyrekcji szpitali, czy jest ona przygotowana na przeniesienie takiego sprzętu wraz z wykwalifikowanym personelem w trybie doraźnym do oddziału zakaźnego.
Od dawna dążymy do tego, aby przynajmniej przy największych oddziałach/klinikach chorób zakaźnych otwierać pododdziały zapewniające izolację chorych, wymagających takiej intensywnej opieki. Gdyby sześć lat temu ebola, przy której Covid-19 jest drobnym problemem zdrowotnym, została przywleczona do Polski, bylibyśmy kompletnie nieprzygotowani. Wtedy cała Europa miała szczęście, podobnie jak 17 lat temu z SARS. Szpital, w którym pracuję, powstał w latach 60. XX w. Nie mamy intensywnej terapii, ale właśnie po zagrożeniu ebolą dostrzeżono ten problem. Jednak inwestycja dobudowania nowego pawilonu utknęła, a kilka miesięcy temu chciano ją nawet wstrzymać. Teraz okazało się, że nie ma środków na wyposażenie.
Czytaj też: Polskie szpitale bez lekarzy
Patrząc na to, co się dzieje wokół koronawirusa, rząd chyba sypnie groszem i pańska dziedzina odbije się od dna?
A ja mam więcej obaw niż nadziei. Bo tu nie tylko o te łóżka ani o sprzęt chodzi, ale przede wszystkim o brak ludzi do pracy. Jeśli za 10 lat dojdzie do podobnego zagrożenia, to zarządzenie ministra, by pacjenci z podejrzeniem nowej infekcji trafiali na oddziały zakaźne, będzie niewykonalne, bo nikt ich tam nie przyjmie. Są w Polsce oddziały chorób zakaźnych z kilkunastoma łóżkami, co oznacza trzy–cztery sale, i pracuje tam dwóch lekarzy, z których jeden jest w wieku emerytalnym od 10 lat. Za to młodzi wciąż masowo wyjeżdżają w świat. Od wielu lat zajęcia z każdą nową grupą studentów zaczynam od pytania, ilu wie, że na pewno w Polsce zostanie. Na początku rękę podnosiła połowa, co już wzbudzało szok, potem 20 proc. W ostatniej grupie, z którą rozmawiałem w lutym, na 25 osób znalazła się jedna, która podniosła rękę. Pewnie część zmieni zdanie, zanim skończy studia, ale jak wyjedzie nawet skromna jedna trzecia, to kim zapełnimy obsadę?
Czytaj też: Dlaczego młodzi medycy uciekają z Polski?
Ale minister Szumowski mówi: jako pierwsi zwiększyliśmy liczbę miejsc na studiach!
Ja tę odpowiedź słyszałem już od ministrów dwóch poprzednich rządów. Co z tego, że uczelnia zamiast 200 będzie miała 300 miejsc – pogorszy się jakość nauczania. Co z tego, że otworzone zostaną nowe wydziały lekarskie, skoro większość absolwentów i tak wyjedzie. Mamy w tej chwili wiele wolnych miejsc rezydenckich, bo lekarze nie wybierają tej specjalności, wolą atrakcyjniejsze i bezpieczne. A więc co rząd zrobił, by zatrzymać młodych lekarzy w Polsce? Ministerstwo Zdrowia powołuje się na wygodne statystyki, jakie dostarczają okręgowe izby lekarskie z liczbą zarejestrowanych lekarzy. Ale wszyscy absolwenci, którzy kończą studia, niezależnie od tego, czy chcą wyjechać, czy nie, zostawiają sobie furtkę do pozostania w kraju, więc rejestrują się w izbach i płacą składki, chcąc utrzymać prawo wykonywania zawodu.
Czytaj także: Covid-19. Zwięzły poradnik dla skołowanych i zajętych
Może pod wpływem koronawirusa władza pomyśli o zabezpieczeniu kadry?
Nie tylko o pieniądze chodzi, choć specjalizacja z chorób zakaźnych już dawno powinna być wpisana na listę deficytowych specjalności, aby chcący się kształcić mogli liczyć na nieco wyższe uposażenia. Niestety warunki naszej pracy są zniechęcające. Powracające fale ataków na lekarzy, chaos, wprowadzane na gwałt systemy informatyczne, oczywiście najtańsze. Balansujemy na granicy bezpieczeństwa pacjentów, czemu towarzyszy ciągły stres, a to odstrasza.
Kazano wam teraz wypisać z oddziałów innych chorych, by zwolnić miejsce ewentualnym pacjentom z koronawirusem. To nie jest chyba trudne: pracować na pustym oddziale…
Specyfika tej pracy jest zupełnie inna niż w pozostałych dziedzinach, co być może opinia publiczna i urzędnicy zrozumieją dopiero po naszej rozmowie. Oddziały są opróżniane, ale nie puste, bo trafiają tam teraz osoby z różnymi zakażeniami dróg oddechowych. Hospitalizujemy ich po to, aby obserwować i w ciągu dwóch dni uzyskać odpowiedź, czy źródłem infekcji jest nowy koronawirus. O wiele więcej czasu zajmuje przygotowanie personelu na kontakt z takimi pacjentami. Po prostu trzeba starannie się ubrać w strój ochronny i nie można popełnić błędu. Bo w przypadku nieuwagi narażamy nie tylko zdrowie swoje i bliskich, ale ryzykujemy, że personel zachoruje i nie będzie miał go kto zastąpić. W przypadku grypy mamy szczepienia i leki przeciwwirusowe, które w ciężkich przypadkach można zastosować. Tutaj jedynym sposobem zapobiegania rozprzestrzenianiu się choroby, niestety bardzo kosztownym, jest izolacja. Pusty oddział kosztuje! Zapewne na koniec roku rozliczą mnie z niewykonania kontraktu...
Czytaj też: Jak przebiegają badania na obecność koronawirusa
Dobrze, że powstała rządowa specustawa z myślą tylko o zagrożeniu SARS-CoV-2?
Byłaby niepotrzebna, gdyby zapisy regulujące różne obowiązki władzy terenowej nie były rozproszone. Chodzi o ich uporządkowanie i spójność. Ale ja od początku uważam, że cały ten szum i panika są nieadekwatne do skali zagrożenia. Kiedy słyszę podczas obrad Sejmu, że zakażenia wirusem HCV są „problemem szczątkowym”, to burzy się we mnie krew, bo w rzeczywistości po naszych ulicach chodzi 150 tys. ludzi z tą infekcją, która dla wielu skończy się śmiercią z powodu marskości i raka wątroby. A oni nawet nie wiedzą, że są w grupie ryzyka, bo państwo od wielu lat nie daje pieniędzy na proste badania przesiewowe.
A ile ich na ten cel potrzeba?
Maksymalnie 60 mln zł rocznie, aby przez 10 lat corocznie przebadać 2–3 mln obywateli. Mamy wyniki badań, opublikowane analizy, a AOTMiT wydało pozytywną rekomendację, która dowodzi efektywności kosztowej. Gdybyśmy co rok leczyli 12–13 tys. osób z rozpoznanym zakażeniem HCV, to do 2030 r. osiągnęlibyśmy cel postawiony przez WHO – zredukowanie liczby zakażeń o 90 proc., czyli wydłużenie życia kilkudziesięciu tysiącom ludzi. Ale żeby leczyć taką liczbę – a to jest możliwe – musimy te osoby wykryć. Więc 2,5–3 mln osób należy poddać badaniom przesiewowym, na które nikt od lat nie chce wyasygnować pieniędzy.
Czytaj też: Wirusów wciąż jest więcej niż szczepionek
60 mln zł rocznie to spora suma…
A co z tymi 1,95 mld zł, które szerokim strumieniem popłyną do telewizji publicznej? Podobno Ministerstwo Zdrowia drukuje 25 mln ulotek, które dostanie każdy Polak, jak ma się chronić przed koronawirusem. To jest też wydatek, ale czy potrzebny, skoro dzięki mediom chyba już każdy wie, jak dbać o higienę i czego się wystrzegać? Nie wydawajmy pieniędzy pochopnie!
Prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku.
Ewa Siedlecka: Specustawa, czyli hucpa, szantaż i kamuflaż