Przepychanie przez PiS wyborów prezydenckich coraz bardziej przypomina grę w trzy karty, które co jakiś czas zostają zręcznie przetasowane oraz wyłożone w nowej sekwencji. Ale co się tak naprawdę kryje za grzbietami kart?
Oficjalnie od dawna słyszymy, że obowiązuje kurs na kopertowe wybory 10 maja. I wszystko ponoć zależy od sejmowego głosowania ustawy umożliwiającej takie głosowanie. Rezultat jest wysoce niepewny, a zdecydują zapewne rachuby kilku posłów reprezentujących nieistotne i demokratycznie niezweryfikowane środowisko polityczne Jarosława Gowina.
Problem w tym, że samo uchwalenie formuły korespondencyjnej – zwłaszcza w perspektywie majowych wyborów – to zdecydowanie za mało. Dobrze byłoby na tyle ją uwiarygodnić, aby stworzyć choćby pozory legitymizacji dla ponownego wyboru Andrzeja Dudy na prezydenta. Tymczasem wariacje pocztowe PiS kompromitują ten projekt w tempie zawrotnym. Eksperci wynajdują dziesiątki luk w prowizorycznie skleconym systemie, które następnie znajdują potwierdzenie w faktach (np. wyciekających z drukarni pakietach wyborczych).
Na kilka dni przed zaplanowanym terminem wyborów nadal nic konkretnego nie wiadomo. Głosowanie kopertowe teoretycznie może się odbyć jeszcze 10 maja, choć bardziej prawdopodobny wydaje się mimo wszystko jeden z dopuszczanych ustawą terminów rezerwowych (czyli 17 bądź 23 maja). Ale równie dobrze może się odbyć kiedy indziej. Pojawiły się nawet pogłoski o możliwej dymisji Dudy i otwarciu nowego kalendarza. Wciąż jednak bardziej realne są scenariusze uznawane za zapasowe.
Może tradycyjne głosowanie?
Czyli w lokalach wyborczych, do czego nie trzeba żadnej ustawy. Jeśli poważnie traktować sygnały z obozu rządzącego, to na początku maja najpoważniejsza opcja.