Doświadczeni dowódcy lubią mówić, że nie tak ważne jest, by żołnierz miał do dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt, ale by tym, który ma do dyspozycji, posługiwał się w najlepszy możliwy sposób. Doskonała znajomość własnej broni, zalet i wad używanego sprzętu oraz perfekcyjne wyszkolenie w korzystaniu z nich są bowiem warunkiem wstępnym dla wszystkiego, co dzieje się potem – doktryny użycia sił, planów operacji obronnych, sojuszniczego wsparcia. Przez ostatnie lata rządzący przyzwyczaili nas do patrzenia na wojsko „od góry”. Usiłowali przekonać, że kilkaset wydanych miliardów, kilkadziesiąt podpisanych kontraktów i kilka tysięcy uzbrojonych Amerykanów na naszej ziemi załatwia sprawę bezpieczeństwa i obronności.
Czytaj też: MON w natarciu, czyli szybki plan Błaszczaka
Raport NIK jak zimny prysznic dla wojska
Takie podejście być może sprawdza się w telewizyjno-politycznym przekazie i być może wielu Polaków uwierzyło, że armię mamy coraz silniejszą, sprawniejszą i nieporównanie lepiej uzbrojoną niż „za poprzedników”. Ale najnowszy raport NIK to zimny prysznic, a raczej potwierdzenie realiów, świetnie znanych tym, którzy na wojsko patrzą z bliska i „od dołu”. Wojsko Polskie modernizuje się wyspowo i homeopatycznie, a w swojej masie nadal tkwi w sprzętowych realiach lat 80. ubiegłego stulecia, przy czym ma coraz mniej pieniędzy i coraz mniej fachowców, by nad tymi realiami panować. Wnioski kontrolerów są bolesne, tym bardziej że dotyczą trzonu wojska: szeregowych zawodowych i podoficerów, pełniących funkcję specjalistów, w teorii, a ostatecznie na polu walki, odpowiadających właśnie za doskonałe opanowanie sprzętu i uzbrojenia.
NIK wzięła pod lupę jednostki szkolnictwa wojskowego, czyli w większości to, co zostało z dawnych szkół i uczelni wojskowych (w sumie 13 instytucji i ośrodków), które w świecie cywilnym można porównać do szkół zawodowych i techników, kształcących i przygotowujących do wykonywania zawodu w wielu specjalnościach. Chodzi więc m.in. o załogi czołgów i wozów bojowych, załogi okrętów i samolotów, obsługę dział i wyrzutni rakietowych, załogi stacji radiolokacyjnych, płetwonurków itd. Rezultaty kontroli są miażdżące albo – jak kto woli – bardzo niepochlebne, a sprowadzają się do stwierdzenia, że „szkolenie podoficerów i szeregowych zawodowych w jednostkach szkolnictwa wojskowego nie było prowadzone w sposób pozwalający na zgodne z potrzebami Sił Zbrojnych RP przygotowanie żołnierzy do realizacji zadań”.
Oznacza to, że publiczne pieniądze wydatkowano nie całkiem sensownie. Co gorsza – na co w raporcie znajduje się mnóstwo przykładów – szkolenie nie zapewniało opanowania umiejętności na odpowiednim poziomie, a w efekcie osłabiało zdolności obronne Polski w takim zakresie, w jakim powierza je podoficerom i szeregowym.
Czytaj też: Żołnierze mają nowego przeciwnik – koronawirusa
Generalnie brak wszystkiego
„W okresie objętym kontrolą egzaminy w zakresie budowy i eksploatacji pojazdu, obsługiwania pojazdu oraz nauki jazdy dotyczące czołgu Leopard w Ośrodku Szkolenia Leopard w Świętoszowie przeprowadzali żołnierze z Ośrodka Szkolenia Kierowców CSWL z Poznania, nieposiadający kwalifikacji w tym zakresie” – stwierdza raport, a obywatelom ciarki przechodzą po plecach na myśl, że nieuprawnieni egzaminatorzy przyznawali „prawo jazdy” 60-tonowym czołgiem. Podobne braki występowały w zakresie szkoleń na kierowców rosomaków: „Do CSWL skierowano żołnierzy, którzy nie spełniali wymogów uczestnictwa w szkoleniu z uwagi na: (...) niespełnianie wymagań programowych przez uczestników kursu operatora-instruktora symulatora/trenażera kierowcy KTO Rosomak typu JASKIER”. Szkoleniu przeszkadzał brak bardziej skomplikowanego sprzętu, np. pojazdów, ale i najbardziej podstawowego: ślepej amunicji, granatów dymnych, petard, lontów prochowych. Generalnie niemal wszystkiego.
Raport najsilniej godzi w Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych, któremu podlegają kontrolowane jednostki. Na czele dowództwa stoi gen. Jarosław Mika, niedawno awansowany przez ministra Mariusza Błaszczaka i prezydenta Andrzeja Dudę do stopnia czterogwiazdkowego generała, drugiego w naszej armii po szefie sztabu generalnego Rajmundzie Andrzejczaku. Mika uznawany jest w wojsku za „człowieka Błaszczaka”, w kontrze do uznawanego za „człowieka Dudy” Andrzejczaka, a konflikt między nimi wpisany jest poniekąd w polską pokręconą strukturę dowodzenia, tylko połowicznie zreformowaną.
Zarzuty wobec DGRSZ obejmują brak wiedzy o stanie wyposażenia i obsadzie kadrowej podległych jednostek, brak aktualizacji programów kształcenia, bałagan kompetencyjny, brak kontroli, brak wystarczających sił i środków dla prawidłowego funkcjonowania ośrodków szkolenia. Obecnie inspektorem szkolenia w DGRSZ jest gen. dyw. Marek Sokołowski, były dowódca 16. Pomorskiej Dywizji Zmechanizowanej, oficer znany z bardzo bezpośredniego obejścia, ale i z tego, że poligon to jego drugi – a może pierwszy – dom. Z tym że szkolenie specjalistyczne, o które chodzi w raporcie NIK, poprzedza to na poligonie, które wykorzystuje w praktyce umiejętności nabyte w jednostkach szkolenia wojskowego. W dużej mierze o stanie tych instytucji decyduje MON poprzez finansowanie i nadzór. Być może dlatego resort w pilnym trybie odwołał niedawno szefową departamentu nauki i szkolnictwa wojskowego Karolinę Grendę, a na jej miejsce powołał p.o. Jakuba Mykowskiego. Jeśli szukać innych wojskowych decydentów odpowiedzialnych za tę sferę, trzeba wskazać na szefa zarządu sztabu generalnego ds. planowania użycia sił zbrojnych i szkolenia, którym jest gen. bryg. Jan Rydz, wcześniej odpowiedzialny m.in. za wprowadzenie do jednostek pancernych czołgów Leopard.
Czytaj też: Amerykanie obcięli Defendera prawie do zera
Błaszczak nie widzi problemu
Sam minister obrony jakby nie poczuwa się do odpowiedzialności, woli przykrywać rzeczywistość swoją narracją. Zapytany w rządowym radiu o raport NIK mówił, że to ledwie wycinek całości, „ale to jest obraz nieprawdziwy, ten, który został dziś przedstawiony w tej gazecie” (mowa o artykule „Rzeczpospolitej” opartym na raporcie NIK). Według Błaszczaka całość ma się świetnie, czego dowodem rosnąca liczba żołnierzy, zaangażowanie wojska w walkę z pandemią, zakupy zbrojeniowe, ćwiczenia z Amerykanami.
O stanie szkolenia minister nie powiedział nic, pracownik rządowych mediów nie dociskał – normalka. Na Twitterze, ulubionym medium ministra i ministerstwa, anonimowy profil resortu odpowiadał dziennikarzom: „Raport kończy się na 2018 r. Od tego czasu dużo się zmieniło. W tym roku w 100 proc. zabezpieczono zgłoszone potrzeby na środki bojowe dla centrów szkoleń. Każdy nowy sprzęt jest kupowany wraz z symulatorami”. Na pytanie branżowego reportera, czy kupiono symulator dla czterech śmigłowców S-70i dla Wojsk Specjalnych lub symulator dla śmigłowców AW101 przeznaczonych dla BLMW, nie było żadnej reakcji, konto zamilkło. Strategia komunikacyjna jest niezmienna: narzucanie własnego przekazu jest istotniejsze niż konfrontowanie się z pytaniami.
Czytaj też: Kluczowe rakiety bez decyzji. Gdzie wsiąkła Narew
MON idzie w ilość, a nie jakość
Wymowa raportu NIK jest jednoznaczna: w wojsku nie dzieje się tak, jak to przedstawia MON. Priorytetem resortu jest wzmacnianie nowych jednostek bojowych, podległych 18. Dywizji Zmechanizowanej oraz WOT, a nie system szkolenia. Z drugiej strony MON zapewnia, że inwestuje w trenażery, systemy szkolenia laserowego czy amunicję ćwiczebną. Wraz z rosnącym odsetkiem PKB przeznaczanym na obronę zapewne i ośrodki szkoleniowe po jakimś czasie odczują poprawę, o ile budżet resortu nie odczuje kryzysowych cięć. MON zapowiada też reformę systemu kształcenia kandydatów na żołnierzy zawodowych. Pod odpowiedzią resortu dla NIK podpisał się wiceminister Sebastian Chwałek i warto to zapamiętać.
Generalnie bowiem raport NIK ostrzega, że hasło MON „idziemy w ilość” nijak się ma do wymaganego na współczesnym polu walki „pójścia w jakość”, nawet jeśli ta jakość reprezentuje standardy zimnej wojny. Dokument powinien służyć za otrzeźwienie dla zwolenników ekspansji liczbowej, chyba że zgodzimy się, że w przyszłości wszyscy będziemy musieli bronić swoich domów i ulic. Wyszkolenie operatorów coraz bardziej skomplikowanego sprzętu, wyrzutni rakiet, dronów, myśliwców piątej generacji, wozów bojowych lepszych niż T-72 po prostu jest skomplikowane i zajmuje więcej czasu niż zakładane 40 lat temu kilka do kilkunastu godzin „przeżywalności” poborowego w czasie natarcia. Specjalizacja znana z cywilnej technologii i rynku musi w końcu wejść w sferę wojskową, a z nią jakość szkolenia. Na razie na horyzoncie widać same wyzwania.
Obronność pod kontrolą NIK
Na horyzoncie widać też jednak nadzieję. Mogą nią być kolejne zapowiedziane na ten i przyszły rok raporty NIK związane z obronnością. Temat „Modernizacja, modyfikacja i remont wybranego sprzętu wojskowego” zapowiada się szczególnie smakowicie, o ile będzie dotyczyć np. czołgów czy śmigłowców i o ile nie zostanie zaklasyfikowany jako niejawny. Raport „Osiąganie gotowości mobilizacyjnej i bojowej Sił Zbrojnych RP do realizacji zadań w czasie wojny” – niestety najpewniej zostanie utajniony, bo dotyczy najbardziej wrażliwych komponentów systemu obronnego, ale przecieki zapewne się w jakiejś formie wydostaną – a będą raczej niepochlebne dla MON.
Sprawdzenie, jak przebiega „Przygotowanie i realizacja budowy Muzeum Wojska Polskiego”, czyli wielkiej inwestycji na warszawskiej Cytadeli, będzie wisienką na torcie, również w kontekście niezrealizowanych zapowiedzi budowy muzeum 100-lecia Bitwy Warszawskiej w Ossowie. Fakt, że na czele NIK stoi człowiek wyklęty przez pisowski obóz władzy – przy wszystkich zastrzeżeniach do jego interesów – daje przynajmniej nadzieję, że nie będzie krył uchybień i zaniedbań.
Czytaj też: Będzie więcej „wojska na ulicach”. Spokojnie, to tylko patrole