Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Ile zostało z wizji Macierewicza? Świdnik pikuje, stocznia tonie

Szef MON Mariusz Błaszczak w PZL Świdnik podczas podpisania umowy na cztery śmigłowce dla Marynarki Wojennej Szef MON Mariusz Błaszczak w PZL Świdnik podczas podpisania umowy na cztery śmigłowce dla Marynarki Wojennej Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta
Załogi zakładów, hołubionych kiedyś przez PiS na potrzeby politycznej rozgrywki, dziś pytają o obiecywane zamówienia. Rząd kluczy, a firmy ledwo zipią.

210 osób do zwolnienia, obniżka wynagrodzeń i premii, przymusowe urlopy, krótszy tydzień pracy. Tak kryzys pandemiczny odbija się na największej w Polsce fabryce lotniczej: PZL-Świdnik pod Lublinem. Niegdyś największa poza ZSRR wytwórnia śmigłowców w „demoludach”, wyłączny producent bardzo popularnego Mi-2, później udanego W-3 Sokoła. Od 2010 r. jest w rękach koncernu AgustaWestland, obecnie znanego jako Leonardo Helicopters, samodzielnie nie wytwarza żadnego produktu. Takie czasy, produkcja lotnicza dziś opiera się na światowych łańcuchach dostaw – a te pandemia naruszyła lub pozrywała.

W Świdniku, który dostarcza mnóstwo komponentów i usług do produkcji śmigłowców i samolotów, zamówienia na podzespoły spadły o połowę w ciągu kilku tygodni marca i kwietnia. Ponieważ biznes obraca dużymi pieniędzmi, ale wysokie marże mają jedynie dostawcy gotowych maszyn, kasa zakładów szybko zaczęła świecić pustkami. Przed majówką fabryka miała przestój, załogę i związki zawodowe zaproszono na rozmowy o zwolnieniach i cięciach. Najpierw mówiono o 90 osobach, głównie z umowami czasowymi i nabytym prawem do emerytury. W ostatnich dniach lista zagrożonych wydłużyła się ponaddwukrotnie i obejmuje wszystkie grupy pracowników. To może być najgorszy rok w prawie 70-letniej historii zakładu, na pewno będzie najgorszy od czasu prywatyzacji.

Czytaj też: Atomowy kartofel od ambasador USA. Błaszczak nie polubił

Wizje Macierewicza

A miało być tak pięknie. Minister obrony Antoni Macierewicz i premier Beata Szydło zapowiadali, że w Świdniku powstawać będą polskie śmigłowce (a nawet polsko-ukraińskie) dla armii. W czerwcu 2016 r. Macierewicz, trzymając w ręku podarowany przez zarząd model Sokoła, mówił: „Na cóż ja mam znajdować czas przed szczytem NATO, jeśli nie na wzmacnianie polskiej armii?”. Zapewniał, że MON będzie kupował przede wszystkim śmigłowce wyprodukowane w kraju. To był kolejny odcinek serialu obietnic rozpoczętego w czasie prezydencko-parlamentarnej kampanii 2015, który apogeum miał po zerwaniu rozmów z Francuzami o zakupie 50 caracali na początku października 2016 r. To wtedy delegacja rządowa z Szydło znowu zawitała do Świdnika, ściskając ręce zarządu i załogi i roztaczając wizję „polskich śmigłowców dla polskiej armii”. Ówczesny wiceprezes PZL-Świdnik Krzysztof Krystowski mówił: „Wizyta pani premier daje nam wszystkim wielkie nadzieje. Mamy szansę znów prezentować i sprzedawać nasze produkty, tworzyć miejsca pracy w Polsce, wzmacniać naszą firmę. (...) Po spotkaniu z wiceministrami mogę zdradzić, że polska armia będzie latała helikopterami ze Świdnika”.

I lata, tyle że starymi lub modernizowanymi, zresztą z dużymi opóźnieniami. Żadna nowa maszyna w Świdniku nie została zamówiona, mimo że przez długie lata firma promowała najnowszą konstrukcję – AW149 – w śmigłowcowym przetargu. Była też otwarta na inne propozycje, np. wspólną z Włochami budowę nowej generacji śmigłowca uderzeniowego AW249. Fabryka mogła poza tym brać udział w produkcji komponentów dla myśliwców Eurofighter, gdyby Polska zamówiła je zamiast amerykańskich F-35. Nic z tego, zamówienia z policji, a później z wojska poszły do innego zakładu – PZL-Mielec, będącego w rękach amerykańskiego potentata Lockheed Martin.

Czytaj też: Ciekawe pomysły i puste hasła. Duda podpisał strategię

Wrażenie Błaszczaka

Wrażenie odbudowy więzów ze Świdnikiem usiłował stworzyć obecny szef MON Mariusz Błaszczak, który w kwietniu 2019 r. zawarł z firmą dużej wartości (1,65 mld zł) kontrakt na cztery śmigłowce zwalczania okrętów podwodnych AW101. Trzysilnikowe, rasowe śmigłowce morskie będą jednak tak samo z importu, jak miały być francuskie caracale (a nawet bardziej, bo montaż maszyn Airbusa miał być ostatecznie realizowany w Łodzi, a oferta offsetu była znacznie bogatsza).

Mimo propagandy nie dało się ukryć faktu, że śmigłowce nie mogą być produkowane pod Lublinem, a wylecą z angielskiego Yeovil. Pracownicy w Świdniku, owszem, wykonają do nich sporo komponentów strukturalnych, zamontują podsufitki i osprzęt. Ale AW101 będą „made in England” i przetrwania fabryce nie zapewnią, tak jak nie przyczyniły się do wzrostu zatrudnienia choćby o etat.

„Przez ostatnie pięć lat nie otrzymaliśmy żadnego istotnego zamówienia rządowego” – piszą do premiera rozgoryczeni związkowcy. Można powiedzieć, że wykorzystują kryzysową sytuację. Ale to już inny model działania, wypracowany zapewne pod wpływem europejskich kontaktów. Prowadzą lobbing, próbując wprosić się na rozmowy do Sejmu, wysyłają dziesiątki pism, nagłaśniają sytuację w mediach społecznościowych, zapraszają posłów. Nie palą opon pod KPRM – przynajmniej na razie – i nie krzyczą „dajcie”, a proponują „zróbmy coś”. Tym czymś miałyby być oczywiście śmigłowce, od sokołów dla straży pożarnej, TOPR lub GOPR, przez przebudowę wojskowych W-3 do wersji wspierającej pole walki, po nowe maszyny z palety Leonardo, o ile wygrałyby konkursy. Szczytem marzeń byłaby wymiana ok. 70 wojskowych sokołów na AW139.

Tymczasem od przedstawicieli rządu słyszą, że z modernizacji sokołów raczej nic nie będzie, albo że temat jest w fazie analiz. Że rekomendacja w sprawie śmigłowców uderzeniowych też czeka na zakończenie trwających opracowań. Albo że przecież „kupiliśmy AW101 za 1,65 mld”, więc powinniście być zadowoleni.

Czytaj też: Czy wirus rozpęta nową wojnę mocarstw?

Stocznia tonie

Na drugim końcu Polski jest jeszcze gorzej. Znacznie ciszej, bez wielkiego szumu, kryzys i dramat przechodzą stoczniowcy. PGZ Stocznia Wojenna (wcześniej Stocznia Marynarki Wojennej) w Gdyni właśnie rozpoczęła zwolnienia, co prawda na mniejszą skalę niż Świdnik. Ale i ona miała być „perłą w koronie” zapowiedzianych przez PiS inwestycji w morską część obronności i nie tylko.

„Solidarność” pisze: „Zakres planowanych projektów ze strony wojska, wcześniej potwierdzonych, uległ drastycznemu okrojeniu. MON wycofał się z budowy okrętu Ratownik (mimo podpisanej umowy i poniesionych kosztów), programu Miecznik i Czapla oraz z modernizacji okrętów rakietowych typu Orkan (trzy jednostki), a także modernizacji trałowców typu 207 (trzy jednostki)”. Ten fragment listu skierowanego do prezydenta, premiera i kilku ministrów to w istocie lista niezrealizowanych potrzeb. Tak jak w przypadku Świdnika gdyński zakład miał być areną przełomowych inwestycji obronnych rządu, przede wszystkim w postaci programu budowy okrętów podwodnych typu Orka. Choć stocznia nie miała potrzebnego doświadczenia (zainwestowała w technologie związane z okrętami nawodnymi, np. linię spawania blach na potrzeby budowy korwety Gawron, zredukowanej do patrolowca Ślązak), Macierewicz nalegał, by wszyscy stający do przetargu na okręty podwodne tam umieścili część zamówień. Po jego odejściu temat ucichł, a Błaszczak promuje tzw. rozwiązanie pomostowe, polegające na zakupie używanych jednostek ze Szwecji (choć i tu niewiele się dzieje).

W ten sposób jeden z filarów przyszłości stoczni został podcięty, a za nim poszły inne: MON nie umie sformułować programu bojowych okrętów nawodnych, anulował budowę supernowoczesnego okrętu ratowniczego (rzekomo z powodu zbyt wysokich kosztów wyliczonych przez gdyńską stocznię), a jednostki mniejsze, jak niszczyciele min i holowniki, zamawia w stoczniach prywatnych (Stocznia Wojenna jest tam poddostawcą).

To wszystko dzieje się kilka lat po dojściu do władzy obozu politycznego, który na ustach miał obronę i odbudowę krajowego przemysłu stoczniowego – rzecz jasna w kontrze do zaniedbań poprzedników – a w telewizji pokazywał plany wielkich statków i okrętów. Pomnikiem tych snów o potędze jest zardzewiała stępka niezbudowanego wielkiego promu. W obszarze wojskowym nie została nawet stępka po wielkim okręcie.

Czytaj też: Czy wirus zakazi F-35? Czyli gdzie teraz szukać oszczędności

300 mln na dno

Zaszłości, jeśli chodzi o gdyńską stocznię, są jednak poważniejsze. Rząd wyłożył na jej wykup od syndyka (zakład znajdował się w upadłości od 2009 r.) 300 mln zł. Proces przejęcia przez Polską Grupę Zbrojeniową się wydłużał, ostatecznie pod nowym szyldem firma ruszyła w 2018 r. I właśnie wtedy MON jakby zapomniał o obietnicach i planach dotyczących marynarki wojennej, stawiając na lotnictwo i rakiety. Bez nowych zamówień produkcyjnych wpompowanie w Stocznię Wojenną publicznych pieniędzy okazuje się bezsensowne. Nie mówiąc już o tym, że balansujący na granicy przetrwania zakład nie ma szans na zdobycie nowych technologii czy doświadczenia w międzynarodowej współpracy, bez których nie liczy się na rynku.

Sytuacja w Gdyni nieco przypomina tę ze Świdnika, ale śmigłowcowa fabryka jest w rękach europejskiego potentata i po kryzysie jakieś zamówienia zapewne otrzyma. Stocznia zdana jest na łaskę i niełaskę MON – decydującego o zamówieniach – oraz na sposób zarządzania, który nie daje wielkich nadziei na przełom. Przynajmniej dwa ostatnie przypadki utraty przez Stocznię Wojenną potencjalnych kontraktów związane były z wysoką wyceną składanych ofert. Chodzi o okręt Ratownik, który mógł był produktem eksportowym. Kiedy MON w 2017 r. (jeszcze za Macierewicza) deklarował jego zakup, koszt umowy wynosić miał 755 mln zł – i tak bardzo dużo, choć okręt miał być świetnie wyposażony. W 2020 r. projekt nie tylko był już spóźniony, ale jego koszt wzrósł – nieoficjalnie – aż o połowę. Także o niemal połowę drożej niż zagraniczna konkurencja stocznia próbowała sprzedać Morskiemu Oddziałowi Straży Granicznej okręt patrolowy. Ostatecznie pogranicznicy wybrali ofertę francuską (za 100 mln zł). Druga strona tego medalu jest taka, że niewydolna stocznia będzie zawsze droższym dostawcą niż ten, kto wytwarza okręty „taśmowo”. Gdyby stocznia w ogóle coś produkowała, mogłaby to coś produkować taniej.

Brak programu i brak pomysłu, przykrywany rzucanymi w eter nośnymi hasłami, jest już zupełnie widoczny dla załóg w Świdniku i Gdyni, które były przez PiS hołubione, gdy były mu potrzebne. Nauczka i zimny prysznic. Dzisiaj role się odwróciły i to opozycja nawołuje do rządowych zamówień w czasie kryzysu. O ile jakieś zakłady przetrwają.

Czytaj też: Generałowie przegrywają pierwsze starcie z wirusem

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną