To prawda, że wybory znalazły się w konstytucyjnej próżni, w której idealne rozwiązania już od dawna nie istnieją. Nie ma żadnego podręcznika prawa, gdzie znalazłoby się w pełni logiczne i praworządne wyjście z obecnego chaosu. Twórcy konstytucji nie przewidzieli obozu PiS, ustawa zasadnicza okazała się za krótka na Jarosława Kaczyńskiego. To oczywiste, że odpowiada za ten stan rzeczy obóz władzy, a nie ogólnie jacyś „politycy”.
Czytaj też: Andrzej Duda wie już, że może przegrać
Bojkot numer jeden miał sens
Ale Rafał Trzaskowski w swoim pierwszym wystąpieniu powiedział: „Idziemy na wybory”, co stało się początkiem jego dotychczasowego sukcesu. To nie nadzwyczajne propozycje programowe, ale wyjście z wyborczego pata i uwolnienie pola aktywności po czasie zawieszenia dało szansę na nowe rozdanie. Była to też, jak można rozumieć, akceptacja tych reguł, jakie niesie nowa ordynacja zaproponowana przez PiS. Lepszej nie będzie, a wybory tym razem na pewno się odbędą, według wszelkiego prawdopodobieństwa, 28 czerwca.
Nie chodzi już nawet o to, co zrobi z ustawą wyborczą Senat, ponieważ formacja Kaczyńskiego może odrzucić wszystkie poprawki i tak zapewne zrobi. Prace Senatu mają może znaczenie w sensie prawnej edukacji i dochowania standardów, ale nie w kwestii ostatecznego kształtu ustawy. Z kolei zbytnie przeciąganie tych prac skróci wszystkie terminy wyborcze, w tym czas na zbieranie podpisów, bo decyzja o dacie już wyraźnie zapadła. Przy okazji ujawniły się partyjne gry, opozycja jak zwykle się podzieliła, widać tam szukanie czasu na wyrównanie rywalizacji z Trzaskowskim.
Ale najbardziej chodzi o rodzący się przy okazji demobilizujący przekaz: te wybory są wciąż trefne, niedopuszczalne, pozaprawne, Sąd Najwyższy je podważy, lepiej je zatem zrobić po 6 sierpnia, czyli po opróżnieniu urzędu prezydenta. Platforma nie kontruje tego przekazu wystarczająco zdecydowanie, bo z kolei nie chce specjalnie bronić „ordynacji Emilewicz i Czarnka”.
W efekcie powoduje to zamieszanie w głowach wyborców, co może być zabójcze dla nowego kandydata PO. Bojkot numer jeden, zadeklarowany przez Małgorzatę Kidawę-Błońską i firmowany przez całą Platformę przed wyborami 10 maja, miał sens moralny i polityczny. Tamte wybory były oczywistym skandalem na skalę światową; być może z moralnej siły tamtego bojkotu w jakiejś mierze skorzystał sam Trzaskowski, szybko dotąd rosnący w sondażach.
Czytaj też: Rafał Trzaskowski: marzenie o blitzkriegu
PiS na to właśnie czeka
Jednak teraz sytuacja jest inna, wyborom przywrócono elementarny sens: ordynacja jest wyraźnie lepsza, można pójść głosować osobiście, zwierzchnictwo PKW jest zapewnione, do komisji wyborczych da się skierować mężów zaufania, karty do głosowania będą pod kontrolą, zapewne będzie sondaż exit poll. A Sąd Najwyższy, jeśli dostanie się w pełni w sferę wpływów PiS, i tak może unieważnić wybory z wielu powodów, niekoniecznie tych dzisiaj podnoszonych przez konstytucjonalistów.
Niejasna sytuacja, powrót do dylematu: głosować czy bojkotować, zniweczy ostatnią szansę opozycji – i to całej, bo uderzy to we wszystkich kandydatów poza Andrzejem Dudą – na nawiązanie z PiS choć trochę równorzędnej walki. Uruchomiona przy kandydaturze Trzaskowskiego nowa energia może się szybko rozproszyć. Nie da się ciągnąć podwójnej narracji – z jednej strony maksymalna mobilizacja, z drugiej zasadnicze wątpliwości. To prosta droga do tego, aby Trzaskowskiego wepchnąć w buty Kidawy-Błońskiej, ale w zupełnie innej sytuacji. Zamiast iść do przodu, kandydat zacznie się tłumaczyć z udziału w nielegalnych wyborach.
Platforma dostała drugą szansę prezydencką, w jakiejś mierze zasłużenie, bo za integralną postawę przed 10 maja. Ale powtórka z maja, bojkot numer dwa, a nawet umiarkowane kwestionowanie wyborów 28 czerwca, będzie miało katastrofalny skutek. To już nie tylko prawa polityki, ale chłodnej politologii. PiS powita bojkot z radością, na to właśnie czeka. Będzie miał swoje ulubione „pozamiatane”.
Czytaj też: Trzaskowski wchodzi do gry. Co widać w sondażach?