Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Ataki na ludzi mediów. Tu się nęka dziennikarzy

Policja podczas protestu przedsiębiorców w Warszawie Policja podczas protestu przedsiębiorców w Warszawie Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Pada kolejna granica: wykonujący swoje obowiązki dziennikarze zaczęli być nękani przez państwową policję, a nawet atakowani fizycznie przez rozjuszonych zwolenników władzy.

W warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej jeden z fanów występującego tam w weekend piewcy obecnych porządków Jana Pietrzaka uderzył reporterkę OKO.press, a innemu dziennikarzowi portalu próbował wytrącić telefon, którym rejestrował wydarzenie. Krótko ./wcześniej stołeczna policja podczas tzw. protestu przedsiębiorców zatrzymała wysłannika „Gazety Wyborczej” i choć pokazywał legitymacje prasową, wywiozła go w „suce” na komendę poza miasto.

Przed sąd z kolei trafić mają – również na wniosek policji – dziennikarze sprawozdający pikiety pod domem posła PiS Jarosława Kaczyńskiego. Oni też pokazywali funkcjonariuszom legitymacje. Mimo to policja uznała ich za uczestników nielegalnego zgromadzenia, łamiących na dodatek rygory epidemiologiczne dotyczące zachowania dystansu.

Czytaj też: Cenzura w Trójce

Efekt mrożący

Służby prasowe policji w odpowiedzi na monity redakcji idą w zaparte. Albo przekonują, że przedstawiciele mediów nie wyjaśnili interweniującym funkcjonariuszom, że wykonują zawodowe powinności. Albo – w wersji ostrzejszej – twierdzą, że przystępując do tłumienia demonstracji, policja zawsze ostrzega „posłów, senatorów, przedstawicieli mediów i kobiety w ciąży”, by opuścili teren zgromadzenia, i dopiero potem przystępuje do czynności. Tym samym nie może brać odpowiedzialności za to, co się nieposłusznym żurnalistom czy fotografom przytrafi.

W obu przypadkach chodzi o jedno – wywołanie efektu, który prawnicy nazywają „mrożącym”. Czyli o przestraszenie dziennikarzy i zniechęcenie ich do uczciwego relacjonowania demonstracji. Lecz najnowszy przekaz policyjnych rzeczników (ten właśnie, że skoro dziennikarze zostaną ostrzeżeni przed interwencją, to jeśli nie posłuchają, sami są sobie winni) może świadczyć o planie całkowitego usunięcia mediów z rejonu społecznych protestów. W połączeniu z rosnącą ostatnio brutalnością mundurowych celem może być w ogóle uniemożliwienie dokumentowania takich akcji policji. Na razie tylko tej mundurowej, a niewykluczone przecież, że koncepcje przewidują sięgnięcie po sprawdzoną w PRL taktykę rozbijania demonstracji od środka przez funkcjonariuszy operujących po cywilnemu.

Czytaj też: Freedom House. Warszawa maszeruje w stronę Budapesztu

Na świecie szersza ochrona

Tymczasem w wolnym i demokratycznym świecie od dawna panuje tendencja przeciwna – wzmacniania ochrony dziennikarzy. Przykładowo: w odpowiedzi na rozwój technologii i pojawienie się nowych kanałów medialnych (serwisów społecznościowych czy rozmaitych telewizji obywatelskich) w orzecznictwie sądów pojawiły się przypadki potraktowania jako dziennikarzy nie tylko osób formalnie związanych z tytułami prasowymi, rozgłośniami, stacjami telewizyjnymi czy legitymujących się statusem (legitymacją) medialnego freelancera. Za wypełniających społecznie ważną misję informacyjną sądy zaczęły bowiem uznawać także ludzi, którzy będąc świadkami rozmaitych ważnych dla życia publicznego wydarzeń, rejestrowali je – choćby telefonem komórkowym – z zamiarem opublikowania na Facebooku, YouTubie itd. Oznacza to przyznanie dziennikarzom obywatelskim (więcej: przypadkowym obywatelom działającym dla dobra publicznego) takiej samej ochrony, jaka przysługuje zawodowym reporterom czy operatorom.

W Polsce tymczasem panom funkcjonariuszom wciąż zdarza się opowiadać, że rejestrowanie podejmowanych przez policję czynności narusza prawo np. do ochrony ich własnego wizerunku.

Czytaj też: Codzienny stan nienadzwyczajny

Dziennikarz jako wróg

W dawnych czasach, gdy ktoś się z tą czy inną gazetą, rozgłośnią i telewizją nie zgadzał, to oczywiście też to mógł okazać. Nie sięgał po nielubiany tytuł, nie włączał takiej stacji czy kanału. Odmawiał dla nich wypowiedzi. Ostatecznością było symboliczne palenie szczególnie podłych tytułów lub napisy na murach „TVP kłamie”. Lecz o fizycznych atakach na najbardziej nawet nielubianych dziennikarzy mowy nie było. Standard ten udało się utrzymać nawet w momentach skrajnych społecznych emocji – strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. czy w czasie stanu wojennego.

Dziś, po kilku dekadach medialnego pluralizmu, ludzi z mediów uchodzących za opozycyjne nęka państwowa policja. Jakże się więc dziwić zwolennikom obecnej ekipy, że nie mają oporów przed uderzeniem dziennikarki, w której – w ślad za sugestiami swoich wodzów – widzą groźnego wroga.

Czytaj też: Język pogardy

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną