Najbardziej nietypowa kampania wyborcza w dziejach III RP wyłoniła już chyba definitywnie dwóch głównych kandydatów do prezydenckiego fotela (sondaż POLITYKI i więcej o szansach rywali w tekście: „Nieznaczny remis” Rafała Kalukina i Marcina Dumy). Kampania po raz pierwszy rozgrywała się w dwóch oddzielnych etapach, zdezorganizowana i przytłoczona pandemią, zamrażana i odmrażana, ze zmienianymi po drodze i „na rympał” regułami wyborczymi, chaotyczna, w ostatniej fazie coraz bardziej brudna. Obóz władzy, zapewne spanikowany rosnącymi sondażami Rafała Trzaskowskiego, użył w tej batalii już chyba wszystkich rodzajów amunicji: oprócz obietnic kolejnych wypłat gotówki czy megalomańskich planów inwestycyjnych, sięgnięto po stare tricki – homofobię, antysemityzm, ustawę antyaborcyjną, ba, przywołano nawet na pomoc Donalda Trumpa, amerykańskich żołnierzy i broń jądrową (nasz specjalny, ilustrowany „Alfabet kampanii” autorstwa Wojciecha Szackiego). Jednak teraz, kiedy nadchodzi czas głosowania, warto się otrząsnąć z kampanijnych wrażeń, emocji, irytacji.
Nie, to nie był i nie jest żaden konkurs na zwycięzcę kampanii, wskazanie tego, kto lepiej mówi, uśmiecha się czy sympatyczniej wypada w debatach. Nie wybiera się pomiędzy ludzkimi cechami, wizerunkami, kompetencjami czy rodzinami kandydatów – choć urząd prezydenta to funkcja osobista. Dzisiaj w Polsce dokonuje się wybór, a właściwie plebiscyt, między wolnościową demokracją, tak jak została opisana w polskiej konstytucji, a systemem, w którym rządzący sami wyznaczają reguły, nie krępują się prawem, procedurami ani opozycją.