Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Duda kontra Trzaskowski. Teraz będzie wprost i naprawdę

Rafał Trzaskowski, wieczór wyborczy w Warszawie, 28 czerwca 2020 r. Rafał Trzaskowski, wieczór wyborczy w Warszawie, 28 czerwca 2020 r. Maciej Jaźwiecki / Agencja Gazeta
Druga runda w sposób najbardziej czysty przeciwstawi sobie dwie racje, dwa światy, dwie Polski. Teraz będzie wprost i naprawdę.

Stało się to, co było nieuchronne, choć zdawać się mogło przez moment, że historia skręci gdzieś w bok. Że nie dojdzie do wyraźnej i jednoznacznej konfrontacji najbardziej reprezentatywnych sił wyrażających zasadniczy, cywilizacyjny spór dzielący Polskę mniej więcej na pół. Ale to nawet nie politycy chcą wydobycia tego sporu na wierzch, skupienia na nim uwagi, a wyborcy (potwierdza to wysoka frekwencja), czego jakoś nie mogli przyjąć do wiadomości kontrkandydaci Rafała Trzaskowskiego – w różnym stopniu i natężeniu – i wielu komentatorów, od lat powtarzających mantry o niebezpiecznym dominującym duopolu politycznym.

Wyniki: Duda wygrywa pierwszą turę, dobry wynik Trzaskowskiego

Trzaskowski tę rolę ma w politycznym DNA

Druga runda w sposób najbardziej czysty przeciwstawi sobie dwie racje, dwa światy, dwie Polski. Teraz będzie wprost i naprawdę. Nic nie ujmując wszystkim rywalom Trzaskowskiego, tym, którzy oczywiście mieścili się po stronie demokratycznej i czasami nie szczędzili ciężkich słów i opinii obozowi rządzącemu i jego prezydentowi, nie potrafili, a też nie chcieli przejąć roli głównej, centralnej. Czyli przeciwwagi dla – nie owijając w bawełnę – Jarosława Kaczyńskiego.

Tę rolę Rafał Trzaskowski ma niejako w politycznym DNA. Tak jak cały obóz polityczny, który za nim stoi, tu nie trzeba niczego dojaśniać. Co oczywiście nie oznacza, że przed drugą rundą nie trzeba będzie tego kodu jasno pokazywać, wypełniać treściami, odpowiednio go udramatyzować, gdyż rzeczywiście jesteśmy uczestnikami wielkiego, historycznego dramatu. Zresztą już w swoim pierwszym przemówieniu powyborczym Trzaskowski, powtarzając, że jest za poszukiwaniem porozumienia z wyborcami Dudy, jednocześnie bardzo mocno zapowiedział wielką bitwę o Polskę.

Czytaj też: Życie pod żyrandolem – czyli pięć lat Dudów w Pałacu

Hołownia założył ślad na przyszłość

O tym więcej będzie za chwilę, od jutra. Sztaby siądą do narad, dwaj konkurenci ruszą do nowego boju o wszystko. Jest jednak chwila, by podsumować minioną kampanię i wyciągnąć kilka wniosków. Dotyczy to przede wszystkim tych polityków, którzy zakończyli kampanijną podróż. Wisi jeszcze nad nimi obowiązek złożenia deklaracji, jak się osobiście zachowają przed wyborami 12 lipca i jakimi słowami zwrócą się do wyborców, którzy oddali na nich głosy w pierwszej turze.

Nie należy przeceniać siły sprawczej takich ewentualnych zachęt do przerzucania głosów na wskazanego kandydata (doświadczenia pokazują, że to siła umiarkowana), niemniej jakieś znaczenie realne ma, a może jeszcze bardziej symboliczne i moralne. Zwłaszcza że w kampanii nie brakowało – nawet jeśli rozumie się wymogi, jakie narzucała konkurencja – wycieczek przeciw Trzaskowskiemu nadto agresywnych i złośliwych. Tak czy inaczej, istnieje cała gama możliwych zachowań, słów, gestów adresowanych do kandydatów, którzy pozostali na polu bitwy, i przede wszystkim do ich wyborców. Odpowiednio uzasadnionych, mianowicie: o co tak naprawdę chodzi 12 lipca.

Pierwszą rundę można było przegrać bardziej lub mniej, a nawet ją wygrać, nawet jeśli się z walki wypadło. Chyba w dość powszechnym odczuciu do wygranych należą przede wszystkim Szymon Hołownia i Krzysztof Bosak. Fluktuujące notowania oraz ostateczny wynik, dalekie od buńczucznych zapowiedzi, składają się na ewidentny sukces każdego z tych kandydatów, gdyż po prostu potwierdziły ich prawomocność do stawania do konkurencji demokratycznej, czy się to komuś podoba, czy nie. Hołownia objawił wieloskładowy talent polityczny, choćby jako orator i organizator. Z wyczuciem zmieścił się w dominującej geografii politycznej, znalazł dla siebie miejsce, założył ślad na przyszłość. Bosak wyłonił się ze złowieszczego gąszczu Konfederacji, dał sobie świetnie radę w kampanii, być może wyrósł na lidera formacji, która zmieści się w przyszłości w cywilizowanej poprawności politycznej demokracji. Być może.

Czytaj też: Pięć lat Dudy. Co obiecał i co z tego wyszło?

Biedroń, czyli katastrofa

Zawód muszą przeżywać Robert Biedroń i Władysław Kosiniak-Kamysz. Szef ludowców w jakimś sensie niesprawiedliwie został kampanijnie wyceniony poniżej poziomu, który sam reprezentował. Jego kampania miała wzlot, potem osłabła, miała swoje zygzaki, czasami rozpaczliwie myślowo egzotyczne (gdy np. udawał, że PSL nie było przy PO w osławionych „ośmiu latach”), niemniej jest to polityk dojrzały, poważny, jeszcze z przyszłością. Oby rozumiała to jego partia, która przecież cały czas stoi przed wyzwaniem, jak bronić swojej egzystencji, a nawet ją polepszać.

Robert Biedroń to po prostu katastrofa, na którą złożyło się wiele czynników, nie tylko podmyta od eurowyborów wiarygodność tego polityka (nie oddał mandatu, choć obiecywał), także nieznośna czasami minoderyjność i na siłę wrzucana odrębność od „reszty”, jakby sam od dawna nie należał do tego świata politycznego. Ta osobowość ma po prostu swój czas za sobą. Pozostaje pytanie: co będzie z lewicą. Projekt Biedroń nie wypalił, zresztą po prawdzie nie bardzo o powodzenie tej kandydatury zabiegano. Na zapleczu, składającym się z odmiennych często tradycji, programów i oczekiwań, nie wyklarowała się nadal jakaś trwalsza wspólnota idei i postaw. Sądzić można, że znowu wszystko pójdzie w rozsypkę.

Czytaj też: W drugiej turze Trzaskowski już remisuje z Dudą

Pokolenie odporne na strachy (poza Dudą)

Kampania przed pierwszą rundą przebiegała wedle narzuconej już w 2015 r. receptury Andrzeja Dudy: obiecywać, co się da, każdemu, nieważne, że poza kompetencjami i możliwościami urzędu prezydenckiego. Ten styl został przyjęty powszechnie, a w tej kampanii właściwie przez wszystkich kandydatów. Prezydent tak się skleił z rządem i PiS, że starał się przedstawiać cały dorobek ostatniego pięciolecia (ponoć niebywały, historyczny i nieporównywalny z nikim i niczym) jako swój własny. To niejako wymuszało u konkurentów wejście w sferę decyzji, zapowiedzi, obietnic przypisanych wedle konstytucji premierom, a nie prezydentom.

Z tego konglomeratu, z tej kakofonii można wydobyć wiele cennych pomysłów i idei na przyszłość, a także zarysować podstawowe linie sporów między obozem rządzącym a opozycją (a są one często fundamentalne), przecież także w łonie samej opozycji. Tak powinno być zresztą w normalnym państwie. Tyle że aby usiąść do prawdziwych rozmów, przystąpić do prawdziwych swarów, najpierw trzeba pozbyć się panującej władzy, która żadnej dyskusji nie chce, ba, nie wie, co to jest.

Jest nadzieja, że w drugiej rundzie ten premierowski wyścig na obietnice, licytowanie się, rozdawnictwo, na grzęźnięcie w szczegółach zostanie wyhamowany, za to pojawią się treści i poziomy przypisane godności i majestatowi prezydenta Rzeczpospolitej. Na pewno dorobkiem pierwszej tury jest pojawienie się w tak zwartej grupie pokolenia czterdziestolatków. Wreszcie. Pokolenia, które wyrosło po 1989 r., jest odporne na stare strachy (poza Dudą, który przymila się do Kaczyńskiego, wyciągając z szafy trupa bolszewizmu i komunizmu), zdecydowanie wychyla się w przyszłość, dobrze wie, że ma przed sobą jeszcze wiele lat działalności i nie może się uchylać od odpowiedzialności.

Jakże żałośnie w tle wyglądały wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego, którego świat wyobraźni, retoryki może już tylko śmieszyć, nie mówiąc o czterdziestolatkach, a jeszcze bardziej o dwudziestolatkach, chyba że się ich ustawi na wiecu zaraz za wodzem i zaczadzi, choćby na chwilę, tromtadracją patriotyczną czy jakąkolwiek inną.

Mam na koniec przykrą wiadomość, także dla mnie osobiście. Ta przyszłość, która pokoleniowo się otworzyła, nie rokuje dobrze także Donaldowi Tuskowi. Zdawało się, że jest on nadal ważną, pozostającą w odwodzie siłą polskiej demokracji, że jest najpoważniejszym przeciwnikiem dla Kaczyńskiego, jak to przez wiele lat bywało. Jeszcze niedawno Tusk do powrotu do krajowej polityki chyba się przymierzał, mógł liczyć na wielkie poparcie. Jakoś nie wyszło, coś się zmarnowało. I chyba już na zawsze, bo zdaje się, że czas minął.

Podkast „Polityki”: Czy Trzaskowski ma realną szansę wygrać z Dudą

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną