Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Kampania w drugiej turze. Jedno równanie, wiele niewiadomych

Nocna wizyta Rafała Trzaskowskiego w stanicy WOPR, już po wieczorze wyborczym. Nocna wizyta Rafała Trzaskowskiego w stanicy WOPR, już po wieczorze wyborczym. Kuba Atys / Agencja Gazeta
Na razie wszystko jest zgodnie z oczekiwaniami, czyli pierwsza tura dla Andrzeja Dudy. W drugiej zdarzyć się może wszystko.

Według nocnego sondażu Ipsos wynik Andrzeja Dudy nieznacznie wzrósł do niemal 43 proc. Różnica niewielka, raptem jednoprocentowa. Ale w tych wyborach jeden procent zapewne okaże się rozstrzygający. O ile w chwili zamknięcia lokali wyborczych to Rafał Trzaskowski miał prawo poczuć się nieco pewniej przed decydującym starciem, o tyle po korekcie to szanse prezydenta znacząco urosły. Ogólnie jednak ich potencjały nadal wydają się wyrównane.

Czytaj też: Przewaga Dudy, potencjał Trzaskowskiego. Teraz reset

Do zwycięstwa potrzeba prawie 10 mln głosów

Najlepiej to widać po przeliczeniu poparcia na liczbę głosów. W pierwszej turze zapewne zagłosowało rekordowe 19,3 mln wyborców. Prezydentowi przypadło 8,3 mln. To o 300 tys. więcej niż jego partii w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych. Na koncie Trzaskowskiego zapisujemy 5,8 mln głosów. Czyli o 800 tys. więcej, niż oddano jesienią na Koalicję Obywatelską. Obu rywali dzieli więc 2,5 mln głosów.

Po kandydatach, którzy odpadli z rywalizacji, pozostaje teraz do podziału blisko 5 mln. Głównymi udziałowcami są tutaj elektorat Szymona Hołowni (2,7 mln), Krzysztofa Bosaka (1,3 mln), Władysława Kosiniaka-Kamysza (0,5 mln) oraz Roberta Biedronia (0,4 mln). Jeżeli w drugiej turze utrzyma się obecny poziom frekwencji, zwycięzca musi zebrać do najmniej 9,7 mln. Dudzie oczywiście brakuje znacznie mniej niż Trzaskowskiemu, bo niecałe 1,5 mln głosów. Tyle że to kandydat KO będzie naturalnym kandydatem dla większości opozycyjnych elektoratów. W ostatnim czasie wielu analityków zresztą szacowało, że powyżej poziomu 9 mln zaczyna się dla PiS szklany sufit.

W przedwyborczym raporcie „Polityki” oraz IBRiS tak samo oszacowaliśmy pulę dodatkowych głosów – na 5 mln, z czego 4 mln zapisaliśmy na koncie Trzaskowskiego. Tak nam dyktowały szacunki przepływów, z których wynikało, że kandydat KO może liczyć na wsparcie niemal całego elektoratu Biedronia, trzech czwartych wyborców Hołowni, dwóch trzecich Kosiniaka-Kamysza i blisko połowy Bosaka. Na tej podstawie również mogłoby się wydawać, że to kandydat KO mimo wszystko pozostaje faworytem drugiej tury. Główna walka toczyć się będzie o elektorat Hołowni (bo najliczniejszy) i Bosaka (bo najbardziej rozchwiany).

Problem w tym, że kontekst emocjonalny rywalizacji po pierwszej turze znacząco się teraz zmieni, co z pewnością wpłynie na preferencje. Nie jesteśmy też w stanie precyzyjnie oszacować frekwencji w drugiej turze. Można założyć, że jeszcze wzrośnie, czemu sprzyja ogólna niepewność wyniku. W takim razie przybędą jednak wyborcy, którzy dotąd nie uczestniczyli w wyborach, zapewne niezbyt zorientowani i uświadomieni politycznie, w znacznej mierze przypadkowi. Ale równie dobrze frekwencja może się przecież skurczyć, wszak 12 lipca sezon urlopowy będzie w pełni. Nie można zresztą wykluczyć, że pewna część wyborców, zwłaszcza doktrynalnie odrzucających rządy „duopolu”, świadomie zbojkotuje drugą turę. Stanowczo za wiele tych niewiadomych jak na jedno równanie.

Czytaj też: Duda kontra Trzaskowski. Teraz będzie wprost i naprawdę

O kogo pokruszą kopie?

Czekają nas wreszcie kolejne dwa tygodnie kampanii. Bez wątpienia ostrej i prowadzonej w narastającym napięciu. Tutaj Trzaskowski raczej ma pod górkę. To dla niego nadal będzie swoisty mecz na wyjeździe. Raczej już nie musi zabiegać o mobilizację naturalnego liberalnego elektoratu z wielkich miast. O zdeklarowanych wyborców Lewicy tak samo może być spokojny, że mu nie odpłynie. A to oznacza, że nadal nie ma potrzeby eksponowania progresywnych sztandarów.

Trzaskowski wciąż płaci frycowe za grzechy macierzystej formacji. Przede wszystkim musi więc zmobilizować wyborców, którzy po rządach PO nie zachowali najlepszych wspomnień, kiepsko oceniają skuteczność tej partii, intencje jej elit, nie lubią być szantażowani logiką „mniejszego zła”. Najwięcej ich znajdziemy w elektoracie Hołowni. Potrzeba wiele precyzji i taktu, aby nawiązać z tymi wyborcami pozytywną relację.

Po drugie, kandydat KO nie może stracić z pola widzenia wyborców umiarkowanie konserwatywnych, którzy nie uwierzyli w „dobrą zmianę” bądź się na niej zawiedli. To głównie zwolennicy Kosiniaka-Kamysza, ale też w sporej części Hołowni (wiele zresztą wskazuje, że szefowi PSL spora część poparcia odpłynęła na finiszu właśnie na rzecz kandydata niezależnego). Ale tutaj Trzaskowski będzie już bezpośrednio rywalizował z Dudą, który z pewnością zechce nęcić tych wyborców przekazem nasyconym tradycyjnymi wartościami i lękiem przed rewolucją obyczajową.

Ostatnia i największa niewiadoma to elektorat Konfederacji. Niewykluczone, że przesądzający. Ideowo bliski Dudzie, kontekstowo zaś Trzaskowskiemu. Nieprzypadkowo w wieczór wyborczy prezydent w pierwszej kolejności zwrócił się właśnie do zwolenników Bosaka, powołując się na wspólny fundament. Choć i Trzaskowski szukał pozytywnej relacji z tymi wyborcami, kiedy obiecywał wspierać przedsiębiorczość oraz walczyć z opresją pisowskiego państwa. Nie ulega wątpliwości, że kandydata KO łączy z konfederatami przede wszystkim wspólny wróg, czyli Andrzej Duda.

Tyle że kontestują oni PiS z zupełnie innych pozycji niż główny nurt opozycji – niezmiennie skupiony na praworządności, trójpodziale władzy, Europie. Zresztą Bosak w kampanii nie krył zachwytu nad państwem węgierskiego premiera Viktora Orbána i najczęściej rozliczał PiS z opóźnień w budowaniu „Budapesztu nad Wisłą”. Rutynową antypisowską narracją Trzaskowski nic zatem nie wskóra, sztabowcy KO będą musieli poszukać nowej opowieści. Być może przedwyborcza waszyngtońska eskapada Dudy powróci teraz w nowym kontekście, jako ilustracja pisowskiego serwilizmu wobec potężnego sojusznika i ograniczonej polskiej suwerenności. Są to bowiem tony, na które wyborcy Konfederacji z pewnością są wyczuleni.

Czytaj też: Zagranica o polskich wyborach. Duda misi być rozczarowany

Najważniejsza może być debata

Kluczową kwestią dogrywki będzie oczywiście debata. Podczas wieczoru wyborczego Trzaskowski jasno dał do zrozumienia, że na kolejną ustawkę w TVP nie ma najmniejszej ochoty. A zarazem wezwał antagonistę do bezpośredniego starcia bez pośredników, w trakcie którego obaj mieliby możliwość zadawania sobie nieuzgodnionych wcześniej pytań. Jak w obrosłym już legendami pojedynku Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim w 2007 r. Tylko czy Duda, jakkolwiek od miesięcy nieustannie podkreśla swą gotowość do debatowania, skłonny będzie podjąć takie ryzyko? Jeżeli do debaty w końcu dojdzie, poprzedzi ją wojna nerwów i wzajemnych oskarżeń. Co samo w sobie zdominować może najbliższe dwa tygodnie, pochłaniając sporo uwagi wyborców na w sumie jałowe utarczki.

Trudno więc przecenić jakość zaplecza obu kandydatów oraz ich umiejętność prowadzenia kampanijnej gry. A jak dotąd żaden ze sztabów niczym specjalnym nie błysnął. Z różnych przyczyn. Duda nie wahał się użyć ostrej amunicji przeciwko Trzaskowskiemu, tyle że kolejne serie trafiały przeważnie w płot. W nagonce na LGBT obóz rządzący wręcz śrubował rekordy brutalności, co nie przełożyło się na trwały sondażowy efekt. Tak samo propaganda TVP przechodziła samą siebie, ale z równie mizernym efektem.

Z kolei Trzaskowski niemal wyłącznie zajmował się defensywą. Dosyć sprawnie zresztą omijając zastawiane przez PiS pułapki. Do znudzenia tłumaczył, że nie jest aż takim wielbłądem, jak go pokazują po drugiej stronie. Musiał mierzyć się ze sprzecznymi oczekiwaniami wyborców Hołowni, Kosiniaka-Kamysza oraz Biedronia, aby ich utrzymać w opozycyjnym szeregu. Tym samym był skazany na obłość i taktyczne umiarkowanie. Wizerunkowa kampania o tyle była jednak prosta, że znękany elektorat głównego nurtu opozycji przyjął Trzaskowskiego niczym nowego Mesjasza i nie wymagał jak dotąd aż tak wiele.

Teraz będzie trudniej. Kandydat KO musi się skupić na wyborcach, którzy nie pałają szczególnym entuzjazmem wobec jego kandydatury bądź też nie są doktrynalnie przeciwni „dobrej zmianie”. Co wymaga działań z jednej strony lepiej przemyślanych, z drugiej zaś odważniejszych.

Czytaj też: Pięć lat Dudów pod żyrandolem

Wybory 2020. Co dalej?

Niezależnie od finału ogólny układ sił na scenie politycznej pozostaje niezmienny. PO i PiS w dalszym ciągu obsadzają jej bieguny, „duopol” wydaje się niezagrożony. Przesunięcia dokonały się co najwyżej pomiędzy. Postępujące znużenie rządami „dobrej zmiany” poszerza na prawicy przestrzeń dla Konfederacji, uważanej do niedawna za ekstremistyczną, teraz coraz śmielej szturmującej klasę średnią. To siła wschodząca, z rosnącym apetytem na zepchnięcie Kaczyńskiego z prawego wierzchołka. W perspektywie drugiej tury konfederackie ambicje sprzyjają więc Trzaskowskiemu.

Po drugiej stronie jeszcze niedawno przymierzała się do tego samego Lewica. Jej liderzy nie ukrywali, że liczą na zdystansowanie Platformy i zajęcie centralnego miejsca na scenie. Nieudana inwestycja w kandydaturę Biedronia wyhamowała jednak ofensywę. Raz jeszcze okazało się, że nie ma zbyt wiele miejsca na integralną lewicę. Dla jej zwolenników istotniejszy jest mimo wszystko udział w szerokim antypisowskim froncie, co na dłuższą metę nie sprzyja budowaniu podmiotowości. O ile Konfederacja zapewne jest dzisiaj zdolna (choć pokaże to dopiero druga tura) dokonać skrytobójstwa na prawicowym hegemonie, aby w dalszej perspektywie zająć jego miejsce, o tyle Lewica – a przynajmniej jej wyborcy – pozostaje lojalnym elementem szerokiego antypisowskiego frontu. Co akurat polskiej demokracji z pewnością nie zaszkodzi.

Kosiniak-Kamysz był w wyborczy wieczór szczególnie niepocieszony. I nic dziwnego, gdyż niedawno robił przecież przymiarki do drugiej tury. W sumie podzielił los swoich poprzedników z Waldemarem Pawlakiem na czele. Wybory prezydenckie to tradycyjnie peeselowska zmora, potykali się na nich kolejni liderzy tej formacji. Przeważnie bywali zbyt pragmatyczni, aby nawiązać emocjonalną relację z szerokimi elektoratami. A bez tego w spersonalizowanych starciach nie ma szans na przyzwoity wynik. To samo spotkało teraz Kosiniaka-Kamysza. Nikt go raczej we własnym obozie rozliczać z tego nie będzie, zresztą stabilnej pozycji PSL również nic nie zagraża. Choć plany ekspansji poza dotychczasowe opłotki raz jeszcze trzeba będzie odłożyć.

Szymon Hołownia również wydawał się rozczarowany, choć akurat on na samym finiszu zdołał podnieść słupki. To największa niespodzianka tych wyborów. W chwili startu mimo wysokiej rozpoznawalności Hołowni raczej było bliżej do kandydatów egzotycznych, którzy robią za barwne tło. Jego kampania pod wieloma względami okazała się najlepsza. Przede wszystkim potrafił utrzymać komunikację z wyborcami w najtrudniejszym czasie koronawirusowego zamknięcia. Ale też wniósł sporo ważnych tematów, nowy język, świeżą estetykę. Bez niezależnego kandydata te wybory byłyby znacznie mniej ciekawe.

Choć oczywiście Hołownia jest również beneficjentem stale utrzymującego się marzenia o polskiej polityce, która wyłamuje się z kleszczy polaryzacji. Próbował już przed nim Palikot, Kukiz, Petru, niedawno Biedroń. Każdy na swój sposób, choć wedle powtarzalnej trajektorii. Najpierw jest błysk, ale zjawiskowa energia szybko zaczyna odpływać, szeregi wojowników topnieją i wszystko wraca do starych kolein. Zapowiadanemu ruchowi Hołowni szczególnie zaś nie sprzyja dalszy kalendarz polityczny. Trzy lata na pozaparlamentarnej mieliźnie to dla tego typu bytów niemal wieczność.

Czytaj też: Co obiecał Duda i co z tego wyszło

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną