Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Czy pan Duda rzeczywiście wygrał?

Andrzej Duda na spotkaniu z wyborcami Andrzej Duda na spotkaniu z wyborcami Andrzej Duda / Facebook
Andrzej Duda już pojechał na Jasną Górę i powierzył kraj Matce Boskiej. To ważny powód, by uznać wybory 12 lipca nawet wbrew faktom, bo tym gorzej dla nich, jeśli byłyby niezgodne z działaniami sił nadprzyrodzonych.

Tytuł nawiązuje do pytania zadanego p. Dudzie przez p. Holecką: „Co zrobić, żeby to pan wygrał?”. Pytająca przoduje w organizacji, którą pozwoliłem sobie nazwać „Kur wie lepiej”. Wiąże się z red. Kurem Tadeuszem, czołowym publicystą prorządowym z 1968 r. Łezka kreci się na myśl, że nie doczekał czasów, gdy jego ideał wiedzy został zrealizowany m.in. przez dziennikarzy spod sztandaru tzw. dobrej zmiany.

Na razie zajmę się dość oczywistą presumpcją kwestii wysłowionej przez p. Holecką. Założenie jest takie, że wybory można wygrać nierzeczywiście, np. wskutek podrasowania wyników. O tym się mówi w związku z głosowaniem 12 lipca. Wskazuje się, że jakoś nie wszyscy przebywający za granicą uprawnieni do głosowania otrzymali na czas karty, niektóre koperty był przezroczyste i niezaklejone, jakoś tak się stało, że tam, gdzie (np. w Chicago) spodziewane było zwycięstwo p. Dudy, wszystko szło jak z płatka, a tam, gdzie większe szanse miał p. Trzaskowski, pojawiły się „nieprzewidziane” trudności itd.

Jest też pewna tajemnica (o ile dobrze policzyłem i nie popełniłem jakiegoś błędu interpretacyjnego) w ostatecznym sprawozdaniu PKW, mianowicie wydano 20 047 543 karty, a liczba ważnych głosów to 20 458 911. Różnica wynosi 422 385. Skoro p. Duda otrzymał 451 368 głosów więcej niż p. Trzaskowski, to rzecz wymaga wyjaśnienia.

Adam Szostkiewicz: Czy Andrzej Duda wygrał uczciwie?

Komu odmówiono prawa głosu

Założenie, że jeśli głosowało się poza miejscem zamieszkania (zameldowania) w pierwszej turze, to tak samo ma być w drugiej, jest niekonstytucyjnym ograniczeniem prawa wyborczego. Wprawdzie Kodeks wyborczy mówi w tym wypadku o wyborach, a nie o turach, ale sformułowanie to nie wymusza interpretacji przyjętej przez PKW, tj. że spisy wyborców z pierwszej tury obowiązują także w turze drugiej. Nawet gdyby tak przyjąć, to wykładnia respektująca zasadę powszechności wyborów powinna być taka: „wyborca, który w pierwszej i drugiej turze głosuje poza miejscem zamieszkania i w tym samym miejscu korzysta ze spisu wyborców z pierwszej tury...”.

W związku z tym nie wiadomo, jak ma być potraktowany przypadek, gdy wyborca w obu turach głosował w różnych miejscach albo poza miejscem zamieszkania, albo gdy ktoś głosował w pierwszej turze poza miejscem zamieszkania, a przed drugą wrócił do domu.

Ten drugi przypadek jest istotny, gdyż dotyczy osób, które wyjechały na urlop i wróciły. To prawdopodobnie kilkadziesiąt tysięcy osób. Nie ma znaczenia, czy problem powstał w wyniku luki prawnej, czy został celowo wykreowany z uwagi na przewidywany sposób głosowania „urlopowiczów”, ponieważ w jednym i drugim przypadku ograniczenie prawa do głosowania powstało z winy władz.

Czytaj też: Polonia znów za Trzaskowskim, ale wygranej mu nie dała

Protesty wyborcze? „To bez sensu”

Powyższe okoliczności w pełni uzasadniają złożenie protestów wyborczych, bo mogły wpłynąć na wynik elekcji i to nie w ten sposób, że p. Duda wygrał z mniejszą, chociaż wystarczającą przewagą, ale że przegrał. Pan Terlecki skwitował to tak: „Wszyscy się opowiedzieli po stronie demokratycznej, z tym że połowa popełniła błąd”. Zapytany o to, czy jakiekolwiek protesty mogą zmienić wynik wyborów, zadekretował: „Nie, na pewno nie. Już taki zostanie”, co było uzupełnieniem do jego wcześniejszych słów: „No mogą, niech sobie składają [protesty wyborcze]. To bez sensu”.

Czytaj też: Smutny wybór, ale wybór

Ciekawe, co na to powie p. Lemańska, prezeska Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, czyli organu właściwego do rozpatrywania protestów wyborczych i orzekania o ważności wyborów. Gdy p. Gowin z p. Kaczyńskim (kolejność alfabetyczna, a nie wedle hierarchii ważności) ogłosili w związku z wyborami planowanymi 10 maja, że „po przewidywanym stwierdzeniu przez SN nieważności wyborów, wobec ich nieodbycia, marszałek Sejmu ogłosi nowe wybory prezydenckie w pierwszym możliwym terminie”, p. Lemańska oświadczyła: „Z pewnym zdziwieniem przyjęłam czynione apriorycznie założenie co do przyszłego orzeczenia Sądu Najwyższego odnośnie do ważności wyborów”.

Na razie nie skomentowała słów p. Terleckiego, aczkolwiek trudno przypuścić, żeby je przeoczyła. Pani Lemańska jest długoletnią koleżanką p. Dudy z Katedry Prawa Administracyjnego UJ. To oczywiście jeszcze o niczym nie przesądza, ponieważ np. p. Legutko i ja byliśmy kolegami w Instytucie Filozofii UJ, ale z tego nie wynika, że się nawzajem popieramy. Z drugiej strony ktoś (ponoć z Krakowa, znający p. Lemańską i p. Dudę) powiada (cytuję): „Joasia nie skrzywdzi Andrzeja”. Być może p. Terlecki wie, co mówi, i ma mocne dane aposterioryczne dla osądu, że składanie protestów wyborczych jest bez sensu. Jeśli tak, to odpowiedź na pytanie p. Holeckiej jest banalnie prosta i wygląda tak: „Wystarczy obwieszczenie PKW, a jeśli zostanie podważone, rzecz rozstrzygnie Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN”. Ponieważ nic w świecie spraw publicznych (i rozmaitych innych) nie jest pewne, poczekamy, zobaczymy.

Pan Duda zapewne podziela opinię p. Terleckiego, bo już pojechał na Jasną Górę i powierzył kraj i naród Matce Boskiej. To bardzo ważny powód, aby uznać ważność elekcji 12 lipca nawet wbrew faktom, bo tym gorzej dla nich, jeśli są niezgodne z działaniami sił nadprzyrodzonych.

Czytaj też: Krajobraz po wyborczej bitwie

Lawirowanie Hołowni, lewicy, PSL

Zajmijmy się jednak bardziej doczesnymi okolicznościami sukcesu p. Dudy. Wiadomo było, że wynik wyborów będzie zależał od przepływu elektoratów tych kandydatów, którzy odpadli w pierwszej turze, oraz frekwencji, zwłaszcza „w górę”, tj. wyższej niż w pierwszej rundzie. To drugie miało miejsce i zadziałało na korzyść p. Dudy, bo kilkaset tysięcy nowych wyborców w wieku 60+ wzięło udział w turze drugiej. To niewątpliwie zwiększyło pulę jego zwolenników, ale niekoniecznie przesądziło o ostatecznym wyniku.

Przepływ elektoratów był (w przybliżeniu) następujący (podaję dane na rzecz p. Trzaskowskiego): Hołownia 85 proc., Biedroń 84 proc., Kosiniak-Kamysz 77 proc., Bosak 48 proc. Wynik w obozie konfederatów był spodziewany, aczkolwiek wykazuje, że jest to grupa mało racjonalna (z PiS będzie im trudniej niż z KO), w obozie Ruchu 2050 – lepszy niż oczekiwany, w środowisku lewicowym jednak znacząco niższy niż spodziewany, wśród ludowców – zadziwiająco niski.

Hołownia poparł Trzaskowskiego, ale nie szczędził mu rozmaitych uszczypliwości, co mogło skierować część jego sympatyków w stronę p. Dudy. Postawa części elektoratu p. Biedronia jest zdumiewająca, bo jakby się nie miały rzeczy z oceną socjalnej strony programu kandydata KO, to lewicy jest do niego bliżej o lata świetlne niż do PiS. Lec miał jednak rację, gdy powiadał, że zawsze znajdą się Eskimosi, którzy będą doradzać mieszkańcom Konga, jak zachować się w czas największych upałów. Ludowcy jeszcze raz dali dowód swojego myślenia na bardzo krótką metę. Pan Kosiniak-Kamysz odżegnywał się od PiS, ale nie powiedział ani słowa, kogo popiera. Pan Kukiz, w dużej mierze odpowiedzialny za zwycięstwo p. Dudy w 2015 r., wziął cztery litery w troki i olał drugą turę w słowie i czynie. Wygląda na to, że winien występować na festynach w Pacanowie, a nie zajmować się polityką.

Twierdzę, że o ile trudno mieć pretensje do seniorów (konserwatyzm zwiększa się z wiekiem, zwłaszcza jeśli ma podkład religijny i jest nieczuły na obiecanki cacanki), o tyle rozmiary poparcia dla tzw. dobrej zmiany wśród zwolenników p. Hołowni itd. są deprymujące. Skoro środowiska te zgodnie twierdziły, że p. Duda jest zagrożeniem, trudno zrozumieć, dlaczego ich część głosowała tak właśnie, jak to miało miejsce.

Przypomina się sytuacja z wyborów parlamentarnych 2015. Obliczono, że jeśli opozycja się zjednoczy, pokona PiS. Cóż z tego, skoro PSL odmówił wzięcia udziału w koalicji, bo nie będzie w jednej formacji z „bezbożną” lewicą? W sumie opozycja zyskała milion głosów więcej niż Zjednoczona Prawica, ale nie ma większości w Sejmie. Czy liderzy PSL i ich wyborcy wreszcie zrozumieją, że polityczne lawirowanie prowadzi do anihilacji?

Czytaj też: Co szykuje Szymon Hołownia?

Pisowska reklama przedwyborcza

Głosy części wyborców opozycyjnych zdecydowały o sukcesie p. Dudy. Ale nie tylko. Innym powodem była nieefektywność mediów niezależnych. Oczywiście nie były w łatwej sytuacji: media symbolizowane przez postać p. Holeckiej dysponowały znacznie większymi środkami od pozostałych, zarówno pieniężnymi, jak i technicznymi (zasięg). Początek pytania p. Holeckiej do p. Dudy przypomina instruktażową broszurkę Lenina „Co robić?” (1902), w której zaleca się wzmożenie propagandy i centralizację partii.

To drugie PiS zrealizował już dawno, np. niezawodny p. Terlecki objawił: „Powiedzieć o Jarosławie Kaczyńskim, że wystartuje w wyborach partyjnych, jest trochę nadużyciem. Bo on nie tyle wystartuje, co po prostu zostanie wybrany. Nikt nie kwestionuje jego przywództwa, zdolności i planów. Takiej opozycji wewnątrz partii nie ma”, co jest typowym wyrazem istoty partii scentralizowanej jednoosobowo skoncentrowanej. Tzw. dobra zmiana, zarówno siłami stowarzyszenia „Kur wie lepiej”, jak i olbrzymiej rzeszy aktywistów – od prostego sołtysa wieszającego baner ze słowami „Strefa wolna od LGBT” do p. Morawieckiego z radosnym wyrazem twarzy prawiącego, że epidemii już właściwie nie ma – pokazała w praktyce sens innej leninowskiej diagnozy: „Rozwija się przy tym i u nas, jak we wszystkich innych krajach, reklama przedwyborcza, absolutnie nieprzebierająca w środkach”.

Kogo przekona naukowiec, a kogo polityk

W niniejszym felietonie nie będę się zajmował owymi środkami, natomiast zwrócę uwagę na niezbyt skuteczne sposoby kontrpropagandy. Weźmy pod uwagę TVN24, a więc portal całkowicie publicystyczny i, co do tego nie ma wątpliwości, bardzo krytyczny wobec PiS. Jakiś rok temu rozmawiałem z czołowym dziennikarzem (będę, z jednym wyjątkiem, unikał nazwisk) tej stacji. Zapytałem, po co ciągle zapraszają polityków do rozmaitych dyskusji, skoro zawsze przeradzają się w naparzanki. Rozumiem pluralizm, tj. potrzebę wywiadów i debat z udziałem przedstawicieli różnych opcji politycznych, a także to, że kontakt z aktywnymi politykami jest ważny, ale, argumentowałem, nie ma to większego znaczenia dla widza. Trudno oczekiwać, by minister, poseł czy senator mógł przekonać widzów do swoich racji, niezależnie od tego, kogo reprezentuje. Argumenty są zestandaryzowane, wewnętrzna cenzura działa, bo musi, bardziej zresztą po stronie PiS niż adwersarzy tej formacji, i wszystko kończy się tak, jak można przewidzieć.

Czy nie byłoby lepiej organizować debat z udziałem czołowych politologów, socjologów, prawników, historyków czy filozofów, np. komentujących wcześniejsze wypowiedzi polityków? Macie „Kawę na ławę”, potem „Lożę prasową”, czemu nie zorganizować jeszcze „Forum profesorów”? Usłyszałem w odpowiedzi, że nie mam racji, że badane są słupki oglądalności, a te pokazują, że występy polityków są szczególnie cenione przez telewidzów, a telewizje komercyjne muszą się liczyć z marketingiem. Mój rozmówca mrugnął do mnie znacząco, kogo może za to przekonać naukowiec.

Gdy zanalizuje się przebieg takich audycji w TVN24 jak „Fakty po faktach”, „Tak jest”, „Kropka nad i” (uwagi nie dotyczą „Szkła kontaktowego”, audycji satyrycznej, i „Kawy na ławę”, z założenia grupującej polityków), od razu widać te same osoby ciągle mówiące to samo i tak samo się zachowujące, w szczególności wzajemnie sobie przerywające i ciągle obrażające się o to. Nie ma mowy o argumentacji i często się zdarza, że ważna i kontrowersyjna teza pozostaje bez odpowiedzi.

Czytaj też: Spór o Końskie. Trzaskowski powinien był tam pojechać?

Co mogą niezależne media w Polsce

Przykład bodaj z 10 lipca. Pan Jaki został poproszony o komentarz do słów p. Kaczyńskiego, że R. Trzaskowski nie ma polskiej duszy. Jaki najpierw mówił o sukcesach p. Dudy, a ponaglony odparł, że przecież Trzaskowski poparł rezolucję Parlamentu Europejskiego przeciw swojemu krajowi. I widz został zostawiony z tą niewyjaśnioną tezą – po prawdzie nie miał tego kto uczynić, bo materia relacji między UE i państwami członkowskimi jest delikatna i skomplikowana.

A oto inny przykład, także z „Kropki nad i”, tym razem z 13 lipca. Gościem był p. Dera, też niezły parodysta poważnego dyskutanta. Zaczął wybrzydzać eutanazję w Holandii, puentując, że jest przymusowa. Pani Olejnik próbowała zwrócić uwagę, że przecież mieszkamy w Polsce, a nie w Holandii. A p. Dera dalej gderał, że przecież musimy bronić się przed tym, co może przyjść z Holandii.

Ani słowa o holenderskich przepisach prawnych, o dyskusjach w tym kraju, o poparciu Holendrów dla eutanazji na życzenie czy o problemie tzw. eutanazji biernej w Polsce. To poważne tematy, a wielu telewidzów może sobie pomyśleć, że p. Dera ma rację. A przecież można (a nawet trzeba) dyskutować o tym w szerszym, a przede wszystkim poważnym gronie. Podobne uwagi trzeba poczynić wobec dyskusji o tzw. aborcji eugenicznej (już samo określenie jest absurdalne). Próbowałem zainteresować problemem, tj. sposobem prowadzenia dyskusji publicystycznych, szersze grono dziennikarzy TVN i wysłałem mail pod zbiorowy adres. Otrzymałem kilkanaście potwierdzeń, że list dotarł, i ani jednej odpowiedzi. Nie twierdzę, że TVN nie zaprasza naukowców, ale ma ustalony garnitur, nie zawsze obejmujący osoby nadmiernie kompetentne. Podobne uwagi (z odpowiednimi zmianami) można skierować do „Gazety Wyborczej”, ciągle czołowego dziennika opiniotwórczego. Otóż dopóki dziennikarze (nie wszyscy, oczywiście) nie zrozumieją, że faktycznie grają na rzecz propagandowego przeciwnika, który umie to wykorzystać, „nasza” siła przekonywania będzie raczej słaba.

Czytaj też: Polska, czyli pół plus pół. Nie rozchodźmy się

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną