Nawet ludzie życzliwi prezydentowi są zaniepokojeni tym, co po reelekcji dzieje się z Andrzejem Dudą. – Od wygranych wyborów myśli przede wszystkim o tym, aby poszaleć na skuterze wodnym, zabrać Agatę na jakąś wizytę zagraniczną, zaprosić gości do rezydencji na Helu. I już pewnie planuje narty – twierdzi znajomy prezydenta, który jednak ma nadzieję, że Duda jednak się otrząśnie i jakąś wizję prezydentury przedstawi. Ale pierwsze miesiące drugiej kadencji takich widoków nie dają. Prezydent częściej poddaje się biegowi wydarzeń, niż próbuje na nie wpływać, przedkłada milczenie nad działanie.
Biernie przyglądał się kryzysowi w Zjednoczonej Prawicy, który o mały włos nie doprowadził do zerwania koalicji rządowej. Trudno przypuszczać, by podobną postawę zaprezentował Aleksander Kwaśniewski w analogicznej sytuacji kryzysu na lewicy (Kwaśniewski odegrał zresztą ważną rolę w upadku rządu Leszka Millera i powołaniu gabinetu Marka Belki). Lekceważony często Lech Kaczyński za pierwszych rządów PiS wymógł z kolei na bracie zastąpienie Kazimierza Marcinkiewicza. Prezydent nie ma oczywiście formalnych uprawnień, by decydować o koalicji i składzie rządu, ale jeśli cieszy się autorytetem w swoim obozie i jest pełnokrwistym politykiem, to z takich okazji korzysta. Duda pozostał tymczasem biernym obserwatorem działań aktorów od siebie ważniejszych. Prezydent nie wykorzystuje nawet tych narzędzi, które w swoim kuferku ma. To Mateusz Morawiecki zwoływał coś na kształt Rady Bezpieczeństwa Narodowego (teoretycznie organ doradczy prezydenta złożony z liderów partii), rozmawiając z opozycją czy to w sprawie Białorusi, czy to w sprawie epidemii. Duda wejść w rolę głowy państwa nie umiał lub nie chciał.
Nie zwołał też rady gabinetowej – czyli spotkania premiera i ministrów pod wodzą prezydenta – gdy nadeszła druga fala koronawirusa, żeby choć symbolicznie pokazać, że stara się mobilizować rządzących.