„PiS jest potrzebne jak autoalarm w Multipli”, „Są tu nawet introwertycy” czy moje ulubione, bo wymyślone przez moich studentów, »Rząd działa gorzej niż USOS«” – te kreatywne i zabawne hasła pokazują dwa niebezpieczne dla władzy zjawiska. Po pierwsze, że protesty, z jakimi mamy do czynienia, są spontaniczne i żywiołowe – to nie tysiące działaczy partyjnych czy związkowców zwiezionych autobusami z całego kraju, lecz samodzielnie myślące i świadome swych praw kobiety zapełniają ulice miast i miasteczek. To nie wojsko zaciężne, które się opłaciło i zorganizowało, ale wolna konfederacja obywateli domagających się swobód i wolności.
Po drugie, to ludzie, których Jarosław Kaczyński nie rozumie. Te hasła są dla niego – jak by powiedzieli demonstrujący – nie do ogarnięcia. To nie „Precz z kaczorem-dyktatorem”, lecz pomysłowe i śmieszne memy, plakaty, grafiki. One zaś są emanacją inteligencji i determinacji manifestujących. Na ich tle prezes PiS jawi się zupełnie anachronicznie. Jego „przemówienie z bunkra”, w którym główną rolę odgrywały dłonie, czy „odpalenie” się w Sejmie po jednej kąśliwej uwadze rzuconej przez posła Nitrasa pokazują, jak bardzo odklejony jest nasz rodzimy Breżniew od realnych problemów i – co ważniejsze – od emocji milionów ludzi. On ich naprawdę nie rozumie. Żyjąc dekadami w odcięciu od problemów zwykłych obywateli (a od pięciu lat w wieży z kości słoniowej), nie jest w stanie nawiązać z tymi tysiącami demonstrujących jakiegokolwiek kontaktu. Nie po to, żeby się porozumieć (bo tego nie chce), ale choćby po to, by ich pojąć.
To musiało się tak skończyć – to wyniesienie go ponad życie normalnych ludzi, samouwięzienie w willi na Żoliborzu, otoczenie ochroniarzami, wożenie limuzynami nawet wówczas, gdy PiS było w opozycji.