Najgorszym scenariuszem byłoby szukanie przez naszego Breżniewa swego Afganistanu, czyli „małej, zwycięskiej wojenki” (wewnętrznej lub zewnętrznej), która miałaby udowodnić wszystkim wokół, że nadal twardo dzierży stery władzy, a państwo jest silne i potężne.
„PiS jest potrzebne jak autoalarm w Multipli”, „Są tu nawet introwertycy” czy moje ulubione, bo wymyślone przez moich studentów, »Rząd działa gorzej niż USOS«” – te kreatywne i zabawne hasła pokazują dwa niebezpieczne dla władzy zjawiska. Po pierwsze, że protesty, z jakimi mamy do czynienia, są spontaniczne i żywiołowe – to nie tysiące działaczy partyjnych czy związkowców zwiezionych autobusami z całego kraju, lecz samodzielnie myślące i świadome swych praw kobiety zapełniają ulice miast i miasteczek.
Polityka
45.2020
(3286) z dnia 03.11.2020;
Komentarze;
s. 9
Marek Migalski
Politolog, adiunkt w Instytucie Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego; wykładowca, publicysta, a ostatnio także pisarz (niedawno ukazała się jego kolejna powieść „1989. Barwy zamienne”). W 2009 r. z listy PiS dostał się do Parlamentu Europejskiego. Po rozstaniu z partią Jarosława Kaczyńskiego w 2010 r. współtworzył PJN, następnie – Polska Razem (2013 r.). Pół roku później zrezygnował z członkostwa w partii Gowina i wycofał się z działalności politycznej.