Rząd przyjął ostateczną wersję Narodowego Programu Szczepień. I chwali się, że szybko zebrał oczekiwaną liczbę 8,3 tys. zespołów medycznych gotowych zaszczepić Polaków przeciwko Covid-19. Ale bez ustępstw i doraźnych zmian w prawie wcale nie poszłoby tak łatwo. Wymóg wykonywania minimum 180 szczepień obowiązkowo przez 5 dni w tygodniu przy równoczesnym prowadzeniu normalnej działalności był nierealny, ale dopiero pod naciskiem środowisk lekarskich go zniesiono.
Autorzy strategii w pierwszej wersji również zagalopowali się z informacją, że szczepienia przeciwko covid będą wykonywać wszyscy lekarze z prawem wykonywania zawodu. Tymczasem zgodnie z rozporządzeniem obowiązującym od 2008 r. przywilej szczepienia mieli do tej pory specjaliści tylko pięciu dziedzin medycyny: pediatrii, chorób zakaźnych, medycyny morskiej i tropikalnej, epidemiologii oraz medycyny rodzinnej. Pozostałych należałoby wysłać na kurs doszkalający, więc żeby pójść na skróty, zmieniono wspomniane rozporządzenie, dopasowując prawną rzeczywistość do oczekiwań, by faktycznie wszyscy lekarze (oraz felczerzy, ratownicy medyczni, pielęgniarki i położne, a nawet higienistki szkolne) mogli stawić się do podawania szczepionek.
To nie jest łatwe szczepienie
Ale czy wszyscy zdają sobie sprawę, na co się piszą? Owszem, zachęty finansowe są spore, bo zaproponowana wycena za wykonanie szczepienia w wersji podstawowej jest ponadtrzykrotnie wyższa niż za grypę (61,24 zł vs. 17 zł – choć za indywidualne szczepienie np. osoby niepełnosprawnej w jej mieszkaniu NFZ zapłaci nawet 95,70 zł). Ale przecież nie wystarczy takiej szczepionki wyjąć z pudełka, rozmrozić i wstrzyknąć w czyjeś ramię.