Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Góralskie weto. Podhale zaczyna otwierać biznesy

Sebastian Pitoń, lider akcji „Góralskie weto” Sebastian Pitoń, lider akcji „Góralskie weto” Marek Podmokły / Agencja Gazeta
Najpierw otwierają się najodważniejsi, a pozostali patrzą, co się stanie – mówi Sebastian Pitoń, lider „Góralskiego weta”, akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec przedłużenia zakazów działalności różnych branż.

VIOLETTA KRASNOWSKA: Jest poniedziałek 18 stycznia. Według deklaracji przedsiębiorców dzisiaj miały otworzyć się pozamykane rządowym rozporządzeniem hotele i restauracje na Podhalu. Jak wygląda sytuacja w tej chwili?
SEBASTIAN PITOŃ: Jest bardzo dobrze. Proces uruchomienia głównej infrastruktury turystycznej się zaczął. Według mnie 60–70 proc. hoteli, pensjonatów jest tak naprawdę otwartych cały czas, tylko że działa nieoficjalnie. Ja jestem zdania, że działamy absolutnie legalnie, ale nie afiszujemy się, bo rząd nam wygraża w różny sposób. Udało mi się spowodować, że ta druga część infrastruktury, z tego, co wiem, lada dzień również ruszy.

Czytaj też: Zakazane Zakopane – na własne oczy

Czyli co?
Mówimy o różnych atrakcjach turystycznych, tak to na razie nazwijmy. Powiem w ten sposób: w Chrzanowie od kilku dni działa już wyciąg krzesełkowy. I nie będzie to ostatni wyciąg, jaki ruszy. Ruszy fala tego rodzaju atrakcji na południu Polski.

A czy wie pan, jak wygląda sytuacja w całym kraju?
Proces otwierania się nie jest taki prosty. Trzeba się „zatowarować”, zrobić pewne inwestycje, często skompletować od nowa załogę i ją przeszkolić. To nie jest jakaś partyzantka. Trzeba to otworzyć absolutnie zgodnie z prawem, przestrzegając wszystkich procedur.

Najpierw otwierają się ci najodważniejsi – i oni faktycznie zrobili to jeszcze w piątek czy sobotę, czyli najszybciej, jak się dało. Wszyscy pozostali patrzyli, co się stanie. Czy przyjdzie policja? Czy ich spacyfikuje? Czy przeżyją tę „bitwę o plaże”? I okazało się, że przeżyli.

Czytaj też: Restauracje padają jak muchy

„Bitwę o plaże”? Tak jak podczas wojny, gdy żołnierze dokonują desantu z morza i muszą najpierw utrzymać przyczółki na plażach?
Tak. Chodziło o utrzymanie tych pierwszych otwartych obiektów branży gastronomicznej, żeby nie został na nich przypuszczony taki atak, który by doprowadził właścicieli do ustąpienia. Ale przyczółki zostały utrzymane, więc teraz idzie druga fala.

Ja monitoruję Podhale. Ta „bitwa o plaże”, jak ją nazywam, była bardzo ważna. Baliśmy się, że jeśli państwo spacyfikuje tych pierwszych, najodważniejszych ludzi – jak np. restaurację Schronisko Smaków, która otworzyła się jako pierwsza – to wtedy będziemy mieli problem. Dlatego skupialiśmy się na tym, co jest tutaj.

I jak to wyglądało w weekend?
Nie było tak, że wpadła ekipa antyterrorystów. Przychodziło kilku policjantów w towarzystwie kilku wystraszonych pań z sanepidu. Te obiekty były świetnie przygotowane pod względem rygorów sanitarnych, wszystko zdezynfekowane, odstępy, więc nie mieli co zrobić. Padał głównie argument, że podstawa prawna zakazu działalności jest wątpliwa, w związku z tym poszło całkiem gładko. Spisywali notatkę i wychodzili.

Czytaj też: Kogo dusi lockdown

Będą kary?
Ktoś rzucił hasło, że przyszedł sanepid z policją i dali komuś 30 tys. kary. Od razu chciałem pojechać na miejsce, żeby zbadać sprawę, zaoferować pomoc prawną czy zrzutkę. I co się okazało? Nie znaleźliśmy tej osoby, okazało się, że to był fake news.

Co będzie dalej?
Ten weekend był bardzo ważnym momentem. Mogło tak być, że nikt się nie otworzy albo że państwo go spacyfikuje. Tę bitwę wygraliśmy, umocniliśmy przyczółki. W tej chwili, jak słyszymy, już wszyscy doszli do wniosku, że skoro wygraliśmy tę pierwszą potyczkę, to i oni w to wchodzą.

Czytaj też: Gastronomia nie gotuje

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną