Już 17 maja – tak przynajmniej zapowiada rząd – dzieci i nastolatki z klas 4–8 oraz ze szkół średnich mają rozpocząć naukę hybrydową. Powrót do nauki stacjonarnej wszystkich uczniów przewidziano na poniedziałek, 31 maja.
W kalendarzu do wakacji kawał czasu. W szkolnej rzeczywistości znacznie mniej. Po pierwsze, nauka hybrydowa oznacza, że do budynku może wejść jednocześnie połowa uczniów. Druga połowa nadal będzie się uczyć zdalnie. Co jakiś czas nastąpi zamiana. Do tego podstawówkom wypadają z grafiku dni od 25 do 27 maja (nie ma lekcji – ani stacjonarnych, ani zdalnych – z powodu egzaminu ósmoklasisty).
Pytanie, czy w takim razie operacja „powrót” ma sens? Otwieranie klas, układanie grafików w stanie ciągle obecnej pandemii to potężne wyzwanie logistyczne.
Entuzjastyczne „tak!” dla otwarcia jednoznacznie mówią rodzice, wykończeni łączeniem swojej zdalnej pracy z nadzorem nad udziałem potomstwa w zdalnych lekcjach, pomocą w rozwiązywaniu zadań i codziennym gotowaniem posiłków. Poparcie wyrażają też psychologowie i specjaliści od dziecięcego rozwoju, zastrzegając, że skoro od powrotu nie ma odwrotu, to warto się zastanowić, jak wykorzystać ten czas.
Wystraszeni
Stan stosunków uczniowie – nauczyciele po miesiącach pandemicznej rozłąki ilustruje reakcja na decyzję o otwarciu szkół. Wśród dzieci i młodzieży zapanował popłoch. – Na Discordzie, przez który gadamy na przerwach, od razu pozmienialiśmy nicki z „Kaktus” albo „Voytek” na „Nie dla powrotu”, „Ja nie chcę wracać do szkoły” itd. – opowiada Tomek, warszawski czwartoklasista.
Pod petycją „Chcemy powrotu do szkół od następnego roku szkolnego!