Znerwicowana polska polityka od dawna ma skłonność do popadania z jednej skrajności w drugą. Dopiero co powszechnie wieszczono rychły koniec rządów PiS, co napompowało po stronie opozycyjnej nadmierne złudzenia i w efekcie przełożyło się na błędną strategię Koalicji Obywatelskiej w sprawie Funduszu Odbudowy UE. Kiedy zaś balon oczekiwań pękł, wajcha została nagle przestawiona i zapanowała swoista moda na defetyzm. Teraz najczęściej więc słychać, że wszystko pozamiatane, PiS ma opozycję na widelcu, w kieszeni wygrane wybory w 2023 r. i kolejną kadencję przed sobą. Albo nawet dwie, bo i takie prognozy bywają formułowane.
Owszem, na obecnym etapie rządzącym zaświeciło wiosenne słoneczko. Widzimy to w sondażach, w których partia odrobiła część strat. Chociaż do 40-proc. poziomów cały czas sporo jej brakuje. Niby to kolejny raz dał o sobie znać tradycyjny „geniusz” Kaczyńskiego, który sprawnie rozegrał opozycję i wprowadził ją w stan totalnego chaosu. Chociaż w istocie to ona sama sobie zafundowała obecny dygot, bo gdyby jej liderzy mieli do siebie minimum zaufania i potrafili ustalić wspólne minimum strategiczne, bezdyskusyjna zręczność naczelnika w politycznych gierkach przydałaby mu się jak psu na budę.
Wykorzystał wreszcie PiS sprzyjający moment i przyspieszył prezentację Polskiego Ładu, natychmiast powracając do tradycyjnej roli monopolisty, jeśli chodzi o atrakcyjne programy. Tyle że ów Ład – niezależnie od jego obiektywnych zalet i wad – niezbyt jest jeszcze dopracowany oraz cokolwiek chaotyczny. Nie do końca też jeszcze wiemy, co z obfitej oferty faktycznie przebiło się do zbiorowej świadomości, jakie wywarło wrażenie i czy suweren potraktował kolejną porcję obietnic z należytą powagą.