Wybory prezydenckie uczyniły Rafała Trzaskowskiego księciem opozycji. Do koronacji nieco mu jeszcze brakowało, niemniej wyraźnie górował nad pozostałymi możnowładcami, którzy okopani w swoich partiach rywalizowali o wyborców. Trzaskowski stał ponad, nie brudząc się trywialnością partyjnych sporów, wzajemnym podbieraniem sobie szabel, przesiadywaniem w medialnym maglu. I nawet jeżeli formalnie – jako wiceprzewodniczący PO – sam też należał do tego świata, opozycyjny lud traktował go inaczej. Był figurą ekskluzywną, tak jakby w jego żyłach płynęła błękitna krew.
Plan Trzaskowskiego nie był czytelny dla opinii publicznej, chociaż w sumie prosty. Nadal konsekwentnie podkreślać dystans do partii oraz rozwijać ruch obywatelski, będący szlachetniejszą formułą robienia polityki. Szczególnie w oczach młodego pokolenia, któremu zadedykowano letni Campus Przyszłości, czyli swoisty akt założycielski nowego ruchu. Impreza ma być na luzie, bez propagandowego przegięcia i politycznej nachalności. Bo Trzaskowskiemu nie przystoi obnosić się ze spoconymi rękami. Zalecana jest za to powściągliwość.
W planie tkwił jednak poważny feler. Otóż zakładał on, że na partyjnym grzęzawisku do wyborów wiele już się nie zmieni. Żadne z ugrupowań znacząco nie wyrośnie, ich liderzy będą się nadal zużywać, przybędzie dalszych napięć. W tych warunkach spragnieni jedności wyborcy sami mieliby poprosić Trzaskowskiego, aby zagonił rozbrykane partyjne towarzystwo na wspólne listy. Nagrodą za wygrane dzięki temu wybory byłoby premierostwo. Książęcy plan zawalił się w sobotę, 3 lipca, kiedy znienacka powrócił z uchodźstwa stary król.
Niedojrzały i zagubiony?
Triumfalny powrót Donalda Tuska nie był przesądzony. Były premier nie miałby dokąd wracać, gdyby Platformę wziął sobie wcześniej Trzaskowski.