Minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek ma za sobą intensywne lato. Jeszcze z początkiem wakacji przygotował projekt przepisów przekazujących niemal nieograniczoną władzę nad szkołami upolitycznionym kuratorom oświaty. Zalecił, by należyte miejsce w planach lekcji znalazły zajęcia z wychowania do życia w rodzinie (ogłoszone „przedmiotem priorytetowym”), w trakcie których w uczennicach gruntowane mają być „cnoty niewieście”. Uruchomił ekstrafundusz, 15 mln zł, na wycieczki śladami Polskiego Państwa Podziemnego i szlakiem kard. Wyszyńskiego (twierdząc, że prośby o to pisali do niego uczniowie). Zmienił kanon lektur szkolnych (symbolicznie: dopisał wiersze Jana Pawła II, wyciął Marcina Świetlickiego) i zapowiedział, że szkoła pod jego, Czarnka, przewodem będzie uczyć o męczeństwie polskich dzieci w czasie wojny. Ponadto przesłał do szkół wytyczne sanitarne na okoliczność pandemii, zasadniczo te same co w ubiegłym roku, i zachęcił, by dyrektorzy zgłaszali resortowi zapotrzebowanie na termometry. Zdecydował też, że nauczyciele mają stanąć do dyskusji z rodzicami i zachęcić antyszczepionkowców, by zaszczepili dzieci (sam nie chce nikomu nic narzucać), oraz że dyrektorzy szkół mają owe szczepienia zorganizować. Zdążył jeszcze z pasją bronić reasumpcji sejmowego głosowania w sprawie tzw. lex TVN i zapowiedzieć konsekwencje służbowe dla wykładowcy, który na anonimowym koncie w mediach społecznościowych niecenzuralnie opisał Pawła Kukiza za poparcie PiS. Wreszcie zapowiedział, że w szkołach nie ma miejsca na promocję „ideologii ekologizmu”.
Człowiek do wszystkiego
Po prawie roku obecności Czarnka w rządzie wiele z jego słów oraz zapał bojowy wciąż budzą zdumienie. Ale nie powinny, jeśli uzmysłowić sobie, że ścieżka kariery szefa MEiN jest wzorcową ścieżką partyjnego aparatczyka – na podobieństwo tych z najmroczniejszych dekad PRL.