Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Antyfilozofia prawa według PiS

Protest w obronie sędziego Adama Synakiewicza w Częstochowie, 13 września 2021 r. Protest w obronie sędziego Adama Synakiewicza w Częstochowie, 13 września 2021 r. Grzegorz Skowronek / Agencja Gazeta
Politycy PiS zwyczajnie kręcą, powołując się na to, że prawie każde państwo ma jakiś konflikt z TSUE. Tam nie chodzi, jak u nas, o prawa podstawowe, np. o niezawisłość sądów i wolność mediów, tylko o sprawy handlowe i budżetowe.

Wielokrotnie zajmowałem się prawem w swoich felietonach w „Polityce” i przy innych okazjach. To, że wracam do tej problematyki, wynika z przekonania, że jest ważna w każdym momencie. Obecnie sytuacja jest szczególna, bo tzw. dobra zmiana wadzi się z Komisją Europejską także, a może przede wszystkim w kwestiach dotyczących prawa i praworządności.

Trudno przewidzieć, jak skończy się ten konflikt, czy polexitem, czy też zastosowaniem się Polski do zasad przyjętych w demokracjach zachodnich. Polityczne, ekonomiczne i społeczne konsekwencje zerwania z UE są trudne do oszacowania, ale i spełnienie się drugiej alternatywy nie będzie drogą po różach.

Czytaj też: PiS gra z Unią. Słowa Morawieckiego zakrawają na kpinę

Szacunek do prawa się nie przyjął

Historycznie rzecz ujmując, XV i XVI w. były „złote” nie tylko w kulturze polskiej w sensie wąskim, tj. literaturze i sztuce, ale również w rozwoju instytucji politycznych i prawnych. Potem było gorzej, chociaż eksperyment ustrojowy Rzeczpospolitej Obojga Narodów był całkiem udany w pewnych, wcale niedrugorzędnych formach. Skończył się jednak dramatycznie m.in. przez hasło „Polska nierządem stoi”, jawnie lekceważące porządek prawny.

Sytuacji nie zmieniły reformy oświeceniowe i Konstytucja 3 Maja. Polacy nie zaakceptowali prawa obowiązującego na ich terenach, gdyż uważali je za obce. To sprawiło, że szacunek dla instytucji prawnych nie wykształcił się u nas jako postawa dominująca. To ważny i na ogół niedoceniany fakt. Gdy tworzyła się nowoczesna świadomość polityczno-prawna i kształtowała się nowoczesna koncepcja praworządności, Polacy nie brali udziału w tym procesie, przynajmniej nie w takiej skali, jak to miało miejsce gdzie indziej.

Okres międzywojnia był zbyt krótki, aby nadrobić zaległości w tym zakresie, chociaż trzeba docenić bardzo wysoką jakość ówczesnych kodyfikacji, np. prawa karnego (kodeks z 1932 r.). Stworzenie nowoczesnego prawodawstwa było uznane za jedno z najważniejszych narodowych zadań po odzyskaniu niepodległości. Czas II wojny światowej przyniósł wręcz zdumiewającą, nieznaną w innych podbitych krajach organizację państwa podziemnego i stosowanie przez nie polskiego prawa. W PRL prawo było programowo podporządkowane polityce i przez to nie cieszyło się nadmiernym poważaniem.

Sądy? Polacy mają mieszane uczucia

Historia krótko przedstawiona w poprzednim akapicie ma fundamentalne znaczenie dla oceny stosunku Polaków do prawa. Ocena wymiaru sprawiedliwości zależy także od osobistych doświadczeń obywateli i informacji czerpanych od innych. Na pierwszy rzut oka wygląda, że pozytywne i negatywne opinie o stosowaniu prawa powinny się bilansować w granicach kilkuprocentowego błędu statystycznego. Ta hipoteza dotyczy jednak tylko osób mających bezpośredni kontakt z sądami (o nie chodzi przede wszystkim), gdyż wyjściowo można przyjąć, że ok. 50 proc. osób czuje się pokrzywdzonych niekorzystnymi wyrokami ich dotyczącymi.

To jednak nie wystarcza, gdyż negatywne (pozytywne) oceny w rozważanym zakresie niekoniecznie opierają się na bezpośrednim doświadczeniu. Badania z 2017 r. pokazały, że 28 proc. respondentów dobrze ocenia sądy, 49 proc. – źle, a reszta nie ma zdania. Różnica pomiędzy dodatnimi a ujemnymi opiniami jest jednak tak duża (21 proc.) na niekorzyść tych pierwszych, że wymaga refleksji, tym bardziej że pierwsza grupa zmniejszyła się o 8 proc. od 2015 r.

Ponadto badani uważali, że 39 proc. Polaków systematycznie nie przestrzega prawa, co także jest wskaźnikiem alarmującym. W ostatnich latach bada się przede wszystkim stosunek do zmian proponowanych przez władze wyłonione w wyborach z 2015 r. W tym wypadku oceny pozytywne i negatywne bilansują się na poziomie 30 proc., reszta nie ma zdania. Dość prosty wniosek z tych sondaży jest taki, że trwająca przebudowa systemu wymiaru sprawiedliwości spotyka się z bardzo mieszanymi odczuciami.

Czytaj też: Czy PiS będzie umierał za nieudany zamach na sądy?

Polska, naród pieniaczy?

Najczęstsze zarzuty wobec wymiaru sprawiedliwości to chaos w sądownictwie i przewlekłość postępowań. Średni czas trwania procesów w I instancji wynosił ogółem 7 miesięcy w 2020 r. i był dłuższy o 2,9 miesiąca niż w 2011. Między 2011 a 2020 r. średni czas postępowania w sądach rejonowych wydłużył się o trzy miesiące (z 3,9 do 6,9), w sądach okręgowych – o trzy (z 7 do 10).

Między 2015 a 2020 r. (za PiS) średni czas postępowania sądowego wydłużył się o 2,8 miesiąca (wzrost o 67 proc. z 4,2 do 7 miesięcy). W latach 2011–15 (za PO/PSL) średni czas postępowania wydłużył się o 0,1 miesiąca (wzrost o 2,4 proc. z 4,1 do 4,2 miesiąca). W tym samym czasie liczba spraw wzrosła z 13,6 do 15,8 mln (w 2015 było 15,2 mln).

Jakie wnioski można wyprowadzić z tych danych? Po pierwsze, trudno ocenić, czy jesteśmy narodem pieniaczy, czy nie – trzeba by mieć dane z innych krajów. Po drugie, zaufanie do sądów maleje w dość szybkim tempie. Po trzecie, zmiany proponowane przez rząd PiS są ambiwalentnie przyjmowane przez społeczeństwo, a liczba niemających zdania w tej materii jest zastanawiająco duża (40 proc.). Po czwarte, czas trwania procesów wzrósł mniej więcej proporcjonalnie do przyrostu ich ogólnej liczby w latach 2011–20, ale nieproporcjonalnie w stosunku do wzrostu liczby spraw.

Dla porządku trzeba zauważyć, że jedną z przyczyn zmian na gorsze była absurdalna reforma sądów rejonowych przeprowadzona w 2014 r. (jeszcze przez rząd PO/PSL) przez p. Gowina, ówczesnego ministra sprawiedliwości. Pomijając szczegóły, likwidacja kilkudziesięciu sądów I instancji była formalnie wadliwa, a ponieważ nie działały one przez kilka miesięcy, liczba niezałatwionych spraw wzrosła – w niektórych sądach nadrabianie zaległości trwało parę lat. Niemniej nie była to jedyna przyczyna przedłużania się postępowań.

Czytaj też: Sąd, który nie sądził

„Każdy ma jakiś konflikt z TSUE”

Przechodzę do kwestii ogólnych (do szczegółowych jeszcze wrócę). Dobrozmieńcy przedstawiają się jako szczerzy konserwatyści. Otóż filozofia prawa zwolenników konserwatyzmu politycznego opiera się na ogół na poszanowaniu porządku prawnego i dążeniu do jego stabilności. Radykalna lewica zazwyczaj lekceważy prawo i wymiar sprawiedliwości. Skrajnym przykładem są słowa Lenina o kretynizmie prawniczym, tj. ścisłym trzymaniu się przepisów prawa. Reżimy totalitarne lub autorytarne (niektórzy uważają je za lewicowe, inni za prawicowe) szanują prawo, o ile służy ich interesom, np. w stanie wojennym w Polsce władza powiadała: „obecne prawo jest surowe, bo tego wymaga sytuacja, ale trzeba go przestrzegać”.

Częstym sposobem deprecjonowania prawa w totalitaryzmie (autorytaryzmie) jest powiedzenie: „nas nie interesuje prawo, nas interesuje sprawiedliwość” – tak prawili pp. Morawiecki, senior i junior (pomijam dość niechlubne niedawne antycypacje tego poglądu).

Podobnie myślał Saint-Just, jeden z jakobińskich przywódców w okresie rewolucji francuskiej, gdy wołał: „Nie ma wolności dla wrogów wolności” – wszystkie takie koncepcje odrzucają, w imię Prawdziwej Wolności i Prawdziwej Sprawiedliwości, zasadę pacta sunt servanda (umów należy dotrzymywać), podstawę rzymskiego prawa prywatnego, przez Grocjusza uznaną za fundament prawa międzynarodowego.

Tzw. dobra zmiana jest niewątpliwie konserwatywna w tzw. sprawach obyczajowych, ale jej praktykę w perspektywie tworzenia i stosowania prawa trudno uznać za przejaw racjonalnego konserwatyzmu. Model przyjęty w UE jest kompromisem wypracowanym przez chadeków i socjaldemokratów, polegającym na przyjęciu katalogu wartości liberalnych przy równoczesnym szacunku dla tych, którzy podzielają tradycyjne zasady, np. religijne. Prawo jest pojmowane w UE jako uniwersalny schemat praworządności, ale z uwagi na lokalne odmienności kultur pozostawia się swobodę poszczególnym państwom w regulacji kwestii związanych z moralnością, np. dopuszczalnością aborcji, eutanazji czy legalizacji związków partnerskich.

Podstawą są jednak traktaty europejskie i orzecznictwo sądów europejskich. To drugie jest o tyle ważne, że idea jednolitej konstytucji europejskiej nie znalazła uznania. Trzeba jednak zaznaczyć, że państwo wstępujące do UE zobowiązuje się do przestrzegania orzeczeń sądów europejskich. Jest oczywiście problem ewentualnych wyjątków, ale to zależy od natury konkretnego przypadku. Priorytet prawa (orzecznictwa) europejskiego dotyczy tylko praw podstawowych – dobrozmieńcy zwyczajnie kręcą, powołując się na to, że prawie każde państwo członkowskie ma jakiś konflikt z TSUE, bo tam nie chodzi, jak w Polsce, o prawa podstawowe, np. o niezawisłość sądów i wolność mediów, tylko o sprawy handlowe i budżetowe.

Czytaj też: Kłopoty Ziobry. Sędziowie się nie boją i robią swoje

Sprawy Morawieckiego leżakują u Przyłębskiej

Konflikt tzw. dobrej zmiany z UE jest daleko głębszy niż tylko spór o Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego. Jednym z punktów zasadniczych jest to, że władze polskie zdecydowały się na instrumentalizację prawa w imię realizacji doraźnych politycznych interesów, perswazyjnie ujmowanej jako prawicowa krucjata w obronie tożsamości europejskiej przed wszelakim lewactwem.

Tego UE nie może tolerować, ponieważ idea członkostwa w organizacji międzynarodowej zakłada, że państwo należące do niej zrzeka się jakiejś części swojej suwerenności na rzecz wspólnoty, do której przystępuje. To dogmat prawa międzynarodowego, oczywiście trudny w codziennej realizacji. Od tego, aby rzecz rozwiązać, są negocjacje, natomiast jest rzeczą wręcz zdumiewającą, gdy premier rządu kraju członkowskiego, w tym wypadku Polski, zwraca się do sądu konstytucyjnego swojego państwa o rozstrzygnięcie, czy nadrzędne jest prawo unijne, czy konstytucja (tj. Konstytucja RP).

Znaczy, że p. Morawiecki jest albo niekompetentny, albo celowo uprawia jakąś grę w kierunku polexitu. Odwlekanie rozstrzygnięcia tej kwestii przez mgr Przyłębską i jej koleżeństwo zdaje się świadczyć o tym, że faktycznie mamy do czynienia z jakimiś nieczystymi zagraniami w sprawie tak fundamentalnej jak członkostwo Polski w UE. Na dodatek czołowi dobrozmieńcy operują rozmaitymi, wręcz obraźliwymi frazami na temat UE, by przytoczyć „wyimaginowaną wspólnotę” p. Dudy, a ostatnio „brukselską okupację” w wydaniu p. Suskiego i p. Andzela czy „agresję KE na Polskę” autorstwa p. Zbyszka (pardon za poufałość).

To oczywiste, że trzeba być dumnym z przeszłości. Wszelako gdy Handlarz Pokościelnym Mieniem Bezspadkowym opowiada: „Nikt nie będzie nas pouczał, czym jest demokracja i praworządność, gdyż Polska ma bardzo długą i szlachetną historię walki z wszelkiego rodzaju totalitaryzmami i despotami”, bajeruje, bo na naukę nigdy nie jest za późno, a sam by lepiej zrobił, gdyby ujawnił swoje mienie rodzinne, a nie zasłaniał się brakiem stosownego prawa, jak wiadomo, leżakującego w zamrażarce mgr Przyłębskiej, zapewne także z uwagi na jego osobę.

Czytaj też: Ziobro będzie dalej „reformował” sądy. Aż do zapaści

Piotrowicz? Znakomity umysł!

Pan Kaczyński, skądinąd doktor nauk prawnych, wielokrotnie deklarował lekceważenie prawa, a nawet pogardę dla niego, np. gdy prawił o prawniczym imposybilizmie, tj. wytykał sędziom niepodejmowanie „słusznych” decyzji politycznych z powodu trzymania się litery prawa (to jakaś wersja wspomnianego zarzutu kretynizmu prawniczego). Stąd wzięła się jakże modna gadanina dobrozmieńców o kaście stojącej ponad prawem.

Można postawić hipotezę, że ciągłe ataki na sędziów znacznie przyczyniły się do wzrostu negatywnych ocen wymiaru sprawiedliwości. Padły zresztą na bardzo podatny grunt, ponieważ jeśli prawo nie jest przestrzegane przez obywateli, spada zarówno jego prestiż, jak i organów je stosujących. Tak było w I Rzeczpospolitej i wyrażało się wspomnianym już hasłem: „Polska nierządem stoi”, tak było w czasie zaborów (bo to nie „nasze” prawo i często nie „nasze” sądy), tak było w PRL z uwagi na dwa obiegi społeczne, oficjalny i ten drugi, często protekcyjny. I tak jest (lub, mówiąc ostrożnie, zaczyna być) obecnie.

Wystarczy przeglądnąć media społecznościowe, aby przekonać się o wrogości fanów tzw. dobrej zmiany wobec prawników. Czasem przybiera to groteskowe formy, jak np. u mojego ulubionego prof. Brody, fizyka jąder atomowych (sam siebie tak określa), który uznał: „Piotrowicz? Znakomity umysł, precyzyjnie logiczny i uczciwy, mimo że prawnik. Takie są wyjątki potwierdzające niezbyt chwalebną regułę o prawnikach”. Fakt, argumentacja (p. Piotrowicza, chyba znana p. Brodzie), że prokurator oskarżający podsądnego go broni, a broniący księdza pedofila oskarża go, świadczy o znakomitym umyśle i precyzji logicznej. Jeśli władza toleruje p. Piebiaka (sprawa „małej” Emi) czy p. Nawackiego (podarcie uchwał sędziów), to trudno, aby przeciętny obywatel szanował prawo.

Pseudoreformy wymiaru sprawiedliwości

Deprecjonowanie prawa i wymiaru sprawiedliwości przez tzw. dobrą zmianę jest notoryczne i ostatnio zaowocowało protestami prawników i osób pracujących w sądach. Dotyczą one nie tylko płac, ale także warunków pracy. Etaty zwalniane w sądach są nieobsadzane lub zabierane, wydziały są łączone, co sprawia, że obciążenia są coraz większe przy tej samej lub nawet mniejszej obsadzie sędziowskiej i obsłudze administracyjnej, a to owocuje chaosem i przewlekłością postępowań.

Coraz częściej pojawiają się informacje o agresji werbalnej i groźbach wobec sędziów, nawet w trakcie rozpraw. Nie będę dociekał, czy jest to efekt świadomej socjotechniki, czy też raczej uboczny skutek ogólnego projektu politycznego, którego jednym z elementów jest permanentne pseudoreformowanie w rodzaju Polskiego Ładu. Trudno przypuścić, aby p. Gowin kierował się jakimiś machiawelicznymi zamiarami wobec sędziów, wymyślając „usprawnienie” wymiaru sprawiedliwości przez redukcję sądów rejonowych. Chciał się popisać, sprawić, aby (podobnie jak wypadku poronionej konstytucji dla nauki) bajdurzono „o reformie innej niż wszystkie dotychczasowe, tj. lepszej”, ale stało się wręcz przeciwnie – psucie systemu wyższej edukacji udało się na drodze ustawowej, a p. Czarnek wieńczy dzieło swoimi niewydarzonymi rozporządzeniami.

Dobrozmienne pseudoreformy wymiaru sprawiedliwości są cząstkowe i obliczone nie na usprawnienie funkcjonowania tego sektora życia publicznego, ale kierują się przede wszystkim ku podporządkowaniu szczytów hierarchii sądowej (symbolami są p. Manowska i p. Przyłębska) polityce partii rządzącej oraz dyscyplinowaniu „niższych” sędziów. Wskazywałem już w poprzednich felietonach, że celem jest nie tyle przeciętna „młócka” orzecznicza, bo tę sędziowie realizują w zasadzie lege artis, ile korzystne wyroki w sprawach dotyczących np. naruszenia dóbr osobistych aktywistów tzw. dobrej zmiany (i wytaczanych im), jawności ich majątku czy wykroczeń drogowych.

Taki obraz sądownictwa nie jest niczym nowym w historii i prawie zawsze przynosił wzrost naruszeń prawa, bo obniżenie standardów praworządności skutkuje częstszym łamaniem prawa. I to jest istota dobrozmiennej antyfilozofii prawa. Niech aksjologiczna gadanina dobrozmieńców nikogo nie zwodzi, bo „ci, co wartości mają ciągle w gębie, mają je też w pobliskim nosie” (Lec).

Czytaj też: Harce w neo-KRS

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną