Grupa posłów PiS z Bartłomiejem Wróblewskim na czele złożyła w Sejmie projekt ustawy o Polskim Instytucie Demografii i Rodziny. Na oko jest to kolejna pula synekur i dojenie Skarbu Państwa z pieniędzy na granty dla zaprzyjaźnionych osób oraz organizacji na projekty „badawcze” i „edukacyjne”. Bo po co innego kolejna instytucja, skoro mamy Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej oraz pełnomocnika rządu ds. polityki demograficznej, z urzędem i budżetem?
A jednak… Prezes Instytutu wyposażony ma być w instrumenty prawne, dzięki którym może np. tropić aborcje, udaremniać przysposabianie dzieci partnerów z jednopłciowych związków czy tranzycje osób transpłciowych. Takie działania mógłby uzasadniać celem Instytutu, jakim jest wspieranie prokreacji. Ustawa gwarantuje prezesowi dostęp do danych wrażliwych wymienionych w rozporządzeniu Parlamentu Europejskiego i Rady 2016/679 dotyczących m.in. „zdrowia, seksualności lub orientacji seksualnej”. A więc mógłby np. występować do szpitali i poradni o dane na temat zarejestrowanych kobiet w ciąży i śledzić, czy urodziły. A gdyby nie – składać doniesienia o podejrzeniu aborcji. Lub – o dane dotyczące stwierdzonych ciąż patologicznych i poronień. Mając taki urząd od prokreacji na karku, lekarze jeszcze mniej chętnie usuwaliby ciąże zagrażające życiu i zdrowiu kobiet.
Od prokuratury Instytut mógłby uzyskiwać dane o ciążach będących skutkiem przestępstwa i zapobiegać ich usunięciu – np. przez czasowe zawieszanie praw rodzicom, którzy wyrazili na aborcję zgodę w imieniu nieletniej córki. To nie pomysł z kosmosu: już ćwiczyliśmy to w 2008 r. w przypadku nastolatki z Lublina. Sprawa trafiła potem do Trybunału w Strasburgu (P. i S. przeciwko Polsce) i skończyła się przegraną rządu.