Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Czy procenty obronią Polskę?

Minister obrony Mariusz Błaszczak i wicepremier Jarosław Kaczyński Minister obrony Mariusz Błaszczak i wicepremier Jarosław Kaczyński Maciek Jaźwiecki / Agencja Gazeta
PiS chce radykalnie zwiększyć wydatki na armię, ale rezygnuje z przyspieszonego trybu uchwalania nowej ustawy obronnej. Zmiany, jakie proponował, mogłyby narazić system bezpieczeństwa państwa w czasie zagrożenia, co nieoczekiwanie przyznał sam Mariusz Błaszczak.

87 mld zł, czyli wedle niestety słabnącego kursu złotego jakieś 20 mld dol. – tyle mogłyby wynosić wydatki obronne Polski już w przyszłym roku, jeśli spełni się zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego wygłoszona w czwartek w Sejmie. Prezes PiS mocno przycisnął finansowy pedał i pędzi w stronę uczynienia z Polski kraju wydającego na siły zbrojne ogromne kwoty i aspirującego do roli lidera we wskaźnikach NATO. Dziś obowiązujące plany są mniej ambitne, zakładają dojście do 2,5 proc. PKB dopiero w 2030 r. Ale sytuacja bezpieczeństwa pogarsza się gwałtownie – skonstatowali rządzący w zeszłym roku i postanowili przyspieszyć. W pierwszej wersji ustawy o obronie ojczyzny pojawił się zapis o 2,5 proc. w 2026, który po dwóch miesiącach i w kolejnym projekcie został zmieniony na 2024 r. Atak Rosji na Ukrainę sprawił zapewne, że i to jest za mało.

W ramach najważniejszej autopoprawki Kaczyński ogłosił, że wydatki obronne sięgną aż 3 proc. PKB w przyszłym roku. W porównaniu do obecnego budżetu MON da to przyrost o 30 mld zł, czyli o ponad połowę. Polska nigdy we współczesnych czasach nie decydowała się na tak skokowe zwiększanie wydatków na obronę, a może i na żadną inną dziedzinę wydatków publicznych poza ochroną zdrowia. I na tym może się nie skończyć. Premier Morawiecki w czasie niedawnej wizyty w Berlinie dywagował na temat podniesienia poziomu finansowania armii do 4 proc. PKB, co oznaczałoby pierwsze miejsce w NATO w tej statystyce (obecny lider, Grecja, wydaje 3,8 proc. swojego niewielkiego PKB, Stany Zjednoczone 3,5 proc. PKB gigantycznego).

Podkast: Po co Putinowi ta wojna?

Obrona. Byliśmy mocni, ale w gębie

Przeznaczenie tak ogromnych kwot na narodową obronność ma oczywiście uzasadnienie, ale jest aktem politycznej desperacji. Oznacza bowiem przyznanie się rządzących, nie tylko tych aktualnie sprawujących władzę, ale całej klasy politycznej III RP, że nie doceniła zagrożenia militarnego i przez całe dekady zwlekała z należytym przygotowaniem kraju na wypadek dziś całkiem realnej perspektywy wojny. Rosjanie, z którymi jeszcze 20 lat temu kraje NATO, w tym Polska, chętnie siadały przy stole i snuły wizję wspólnie budowanego bezpieczeństwa, okazali się chętni i zdolni do zburzenia jego fundamentów. Tak, zauważyliśmy to jako jedni z pierwszych i próbowaliśmy najgłośniej ostrzegać.

Ale nie ma co się tym pocieszać, bo mocni byliśmy w gębie. Krzycząc za granicą, na krajowym podwórku robiliśmy stosunkowo niewiele, by nie czekając na innych, wzmocnić swoje zdolności obronne. Nie ma wątpliwości, że byłyby to decyzje niepopularne, a nawet bolesne, wszak pierwsza erupcja rosyjskiej agresji poza terytorium samej Rosji zbiegła się z finansowym kryzysem. Ale wyobraźmy sobie, jak inaczej wyglądałaby dziś sytuacja, gdyby radykalne zwiększenie wydatków na poważne zbrojenia i rozbudowę armii nastąpiło w roku 2008…

Pomarzyć dobrze, ale dziś wojna za progiem to zimny prysznic. Trzeba przyjąć do wiadomości, że w przewidywalnej przyszłości pokój może zależeć od tego, jak dobrze i czym będziemy mogli go obronić. Taki wniosek to nie jakiś militaryzm ani katastrofizm, to główny nurt europejskiej i sojuszniczej debaty. Również w czasie sejmowej debaty nikt nie kwestionował zagrożenia. W tym sensie Kaczyński reprezentuje dziś mainstream, a jeszcze niedawno sam by się tym brzydził. Sytuacja jest jednak nadzwyczajna i wymaga nadzwyczajnych zachowań. Wzrost wydatków zapewne zostanie przegłosowany, a PiS może poprzeć spora część opozycji. Co da ten finansowy dopalacz?

Czytaj też: Nawet pomniki są po naszej stronie. Notatki czasu wojny

Wojsko musi być wyekwipowane

Nie ma gwarancji, że polski budżet odstraszy Rosję, nawet jeśli politycy PiS mówią tak, jakby złotówki miały moc pocisków nuklearnych. W tej ostatniej kwestii padła zresztą deklaracja prezesa, że w ramach radykalnego wzmocnienia broń nuklearna jednak nie jest polskim celem. Armia ma według Kaczyńskiego odgrywać głównie rolę odstraszającą – i to jest jakaś wskazówka dotycząca planowanych inwestycji. Prezes PiS mówił o programie, którego bazą ma być ustawa o obronie ojczyzny i zawarte w niej mechanizmy finansowe oraz rekrutacyjne, które mają wojsko powiększyć i uzbroić. Wskazał też okres jego realizacji – pięć lat, co wydaje się kolejnym bardzo ambitnym celem po wcześniej zasygnalizowanych, a teraz powtórzonych liczbach: 250 tys. żołnierzy regularnej armii i 50 tys. kontraktowych ochotników z WOT.

Tak liczne wojsko, by miało wartość odstraszającą, o którą chodzi prezesowi, powinno być wyekwipowane i uzbrojone w sprzęt, którego dziś brakuje dla wojska dwukrotnie mniejszego. Zapewne dlatego rządzący zorientowali się, że nie da się tego planu zrealizować za równowartość 2,5 proc. rocznego produktu gospodarczego, minimum to 3 proc., a może trzeba będzie więcej. Warto sobie uświadomić, że już dziś wojsko pochłania 12 proc. wydatków budżetowych, a wraz z podwyżką wskaźnika PKB udział ten będzie rosnąć do 15, może 20 proc. Co piąta złotówka zbierana z podatków może trafiać do wojska – ułamek prosty najlepiej obrazuje skalę nadchodzącej „militaryzacji” obciążeń finansowych państwa. Ale cudów nie będzie. Bezpieczeństwa nie da się kupić za pieniądze, nawet wielkie. Można starać się je za nie budować.

Czytaj też: „Rosjanie złapali oddech”. Zachód musi wzmocnić sankcje

Dylemat tarczy i miecza

Jeśli ma to być bezpieczeństwo zbudowane na odstraszaniu, to warto mieć świadomość jego dwóch koncepcji – nie rywalizujących, a uzupełniających się. Odstraszanie przez odmowę dostępu oznacza takie ukształtowanie systemu obronnego, które maksymalnie utrudnia przeciwnikowi wtargnięcie na terytorium kraju, zwiększa koszty agresji już na samej granicy oraz stawia za cel ochronę infrastruktury i ludności przed skutkami ataku. To odstraszanie defensywne w naturze, niemające intencji zadawania strat inaczej niż w obronie i na własnym terytorium. Jego odwrotnością jest odstraszanie przez karę, tj. skupienie się na zdolnościach ofensywnych, używanych w odwecie za napaść, oddziałujących głównie na terytorium wroga i skoncentrowane na zadawaniu mu bolesnych strat.

Pierwsze odstraszanie, defensywne, wymaga olbrzymich inwestycji w systemy obronne i dużych sił zbrojnych skupionych na zadaniach terytorialnych. Drugi model odstraszania, ofensywny, teoretycznie pozwala polegać na mniejszych, ale dalekosiężnych i bardzo efektywnych siłach uderzeniowych, wspartych rozpoznaniem. W praktyce stosuje się jakiś miks obu podejść, bo trudno sobie wyobrazić rezygnację ze zdolności ściśle obronnych i „bronić się” jedynie perspektywą odwetu, a z drugiej strony pozbawić armię defensywną możliwości kontrataku na dużą odległość. Odwieczny dylemat tarczy i miecza zawsze prowadzi do odpowiedzi, że w walce liczy się jedno i drugie, byle umiejętnie użyte. Zarówno jeśli chodzi o tarcze, jak i miecze mamy tyle do zrobienia, że i 3 proc. PKB nie wystarczy, gdybyśmy myśleli o uczynieniu z Polski fortecy. Ale można spróbować.

Czytaj też: Wojna u granic. Czy mamy odpowiednie procedury?

Daszki i niewielki parasol

Słowo „tarcza” w zbrojeniach trwale już przylgnęło do systemów obrony powietrznej i antyrakietowej, mimo że tarczę trzyma się raczej przed sobą, a nad głową rozkłada parasol. Kiedyś istniało nawet konsorcjum Tarcza Polski, złożone z firm mających budować taki wielowarstwowy parasol chroniący przed gradem pocisków i huraganem samolotów. Tak się jakoś składa, że pomysł narodził się właśnie ok. 2008 r., czyli kiedy należało przyspieszyć wydatki na zbrojenia. Ale ambicje najpierw wstrzymywano, a później obniżano.

Dziś zamiast wielkiego parasola nad Polską są w budowie malutkie daszki: dwie baterie antyrakietowe z USA znane jako system Wisła. Budowy większego zadaszenia, znanego jako system Narew, na dobre jeszcze nie zaczęto – siedem lat zajęły analizy, przymiarki i negocjacje. Myślałby kto, że wychodzi przynajmniej taniej – ale łączny koszt Wisły i Narwi wedle obecnych planów to ponad 50 mld zł. A to tylko daszki i niewielki parasol. Tak naprawdę trzeba by wydać 100 mld lub więcej, by być pewniejszym odstraszania przez odmowę dostępu rosyjskim samolotom i rakietom. No i poczekać z dekadę na dostawę tego wszystkiego, co miałoby nas bronić, o ile nie chcielibyśmy tego sami budować. W tym drugim przypadku zajmie to dłużej.

Tarcza bardziej dosłowna to broń przeciwpancerna, a w istocie wielozadaniowa. Współczesne pociski do zwalczania czołgów niszczą wszystko, w co trafią, a trafiają na żądanie, kierowane obrazem w kamerze, czujnikiem ciepła lub wskaźnikiem lasera. Porządny pocisk to minimum 100 tys. dol., te dziś najmodniejsze są trzy razy droższe. Ile ich potrzeba? Doświadczenia ukraińskie mówią jasno: im więcej, tym lepiej. Wyrzutnie powinien mieć na wyposażeniu każdy zespół bojowy WOT i każda drużyna piechoty na ścianie wschodniej, z zapasem 10, a może 20 pocisków. Przeciwpancerna tarcza mobilna, czyli wieloprowadnicowe wyrzutnie na pojazdach, to już kilkadziesiąt sztuk na wozie, a kilkaset w magazynie.

Mówimy więc o czterocyfrowych liczbach – nie żebyśmy oczekiwali kilku tysięcy rosyjskich czołgów w natarciu, ale by te kilkaset, które mogą nam zagrażać, mogły liczyć na solidną porcję ładunku wybuchowego. 5 tys. sztuk takiej broni z najwyższej półki to koszt 1,5 mld dol., czyli 6 mld zł. Oczywiście mielibyśmy ambicje produkować ją w kraju, zapewne taniej i z myślą o eksporcie. Jest na to szansa, ale rozwój technologii też kosztuje i trwa, a czasu mało, bo rzeczywistość zaczęła uciekać. Tańszą alternatywą dla rakiet, choć nie zawsze ich ekwiwalentem na polu walki, jest amunicja krążąca, czyli jednorazowe zdalnie sterowane lub autonomiczne samolociki z głowicami bojowymi. Tu zaletą jest elastyczność użycia i potencjalna masowość produkcji, co ważne, rodzimej. Ułamek 3 proc. Kaczyńskiego dałby skokowy wzrost zdolności rażenia i aż dziwi, że za ułamek 2 proc. Macierewicza i Błaszczaka na to się nie zdecydowano.

Czytaj też: Błaszczak gra w żołnierzyki. Wróci obowiązkowy pobór?

Polskie kły na razie mogą tylko kąsać

Miecze lubiliśmy wcześniej nazywać kłami, choć slogan ten nie przetrwał długo. W każdym razie polskie odstraszanie poprzez karę miało mieć postać dalekosiężnych pocisków manewrujących, zbudowanych w trudno wykrywalnej technologii i odpalanych z różnorodnych platform: samolotów, okrętów i wyrzutni na ciężarówkach. Najambitniejszy był pomysł ukrycia ich w morskiej toni, na pokładzie okrętów podwodnych, które skrycie mogłyby podpływać pod wrogie wybrzeża albo zadawać ciosy z oddali. Można powiedzieć, że polskie kły są cały czas w fazie ząbkowania – wybiły się, ale mogą najwyżej kąsać.

Kupiliśmy kilkadziesiąt lotniczych pocisków manewrujących, mamy podobną liczbę teoretycznie przeciwokrętowych, ale mogących razić cele i na lądzie, przy wielkim szczęściu moglibyśmy odpalić 24 pociski manewrujące z okrętów. I to wszystko. Wskutek zawahania między ambicjami przemysłu a odstraszaniem z planowanych kilkuset kupiliśmy ledwie kilkadziesiąt zmieniających reguły gry rakiet dla zamówionych w USA systemów dalekiego rażenia artylerii. Jeśli chcemy móc porządnie ugryźć niedźwiedzia tam, gdzie go zaboli, zębów powinniśmy mieć tyle co w paszczy rekina i równie ostrych. A zatem trzeba mieć z czego je odpalać, mowa więc o dodatkowych samolotach, okrętach (może wreszcie podwodnych) i mobilnych wyrzutniach lądowych. Koszty zależą od miksu nosiciela i oręża – radykalne ofensywne dozbrojenie Polski pochłonęłoby kilkadziesiąt miliardów dolarów. 3 proc. PKB razy cztery.

Czytaj też: Polska pod wodą właśnie staje się bezbronna

Tarcze i miecze bez oczu i uszu

Ale tarcze i miecze potrzebują też oczu i uszu, najlepiej zawieszonych na orbicie i w powietrzu, widzących dokładnie z daleka i po ciemku, słyszących każdy szmer radiowej komunikacji w cyfrowych pakietach danych. Satelity, samoloty i bezzałogowce rozpoznawcze to sprzęt cenny i drogi, ale kraj frontowy nie może sobie pozwolić, by go nie mieć, bo to od nas powinien iść pierwszy sygnał ostrzegawczy dalej na zachód. Dziś te zdolności zapewniają Polsce sojusznicy i być może taki układ da się zachować, by móc się skupić na broni ofensywnej i defensywnej.

Na dłuższą metę suwerenność rozpoznania jest równie cenna co zdolność uderzania. Tak naprawdę dopiero połączenie jednego z drugim skutecznie odstrasza. Widzę, co robisz, i mogę w tym przeszkodzić – wróg musi zobaczyć nasz miecz i widzieć, że jest celnie skierowany. Najlepiej też, by nie mógł się zrewanżować kontratakiem, zatrzymanym przez obronną strukturę odstraszania: naszą widoczną i skuteczną tarczę. Trudno oszacować koszty, bo wszystko zależy od tego, jak daleko chcemy widzieć i dokąd sięgnąć. Pakiet minimum dla dużej armii to kilka miliardów, maksimum – nawet kilkadziesiąt.

Najistotniejsze są jednak ręce i mózgi, bez nich nie zadziała żaden miecz i żadna tarcza. Procenty w gotówce też tu za bardzo nie pomogą. Chodzi w końcu o ludzi, którzy tę machinę odstraszania mają utrzymywać w stanie czuwania, sprawności i gotowości, a w razie potrzeby wprawiać w ruch. Żołnierze, oficerowie, personel cywilny wojska, kadeci i elewi, a w końcu zapomniana i od lat postrzegana jako niepotrzebna rezerwa to najmocniejsza polska tarcza i najostrzejszy miecz.

To właśnie determinacja ludzi, oczywiście przy technicznej pomocy umiejętnie używanego sprzętu, sprawia, że dziś Ukraina broni się jeszcze, a nawet kontratakuje przytłaczającą rosyjską maszynę zniszczenia. W ludzi trzeba będzie zainwestować niemałą porcję z tych trzech i więcej procent, jeśli chcemy, by tarcze i miecze rzeczywiście chroniły i mocno uderzały. Perspektywa tego, że będą naprawdę nowoczesne, powinna zachęcać. Atmosfera powagi i obowiązku bez wątpienia w najbliższym czasie przyczyni się do wzrostu zainteresowania służbą w wojsku. MON będzie mieć jeszcze więcej pieniędzy na zachęty finansowe. Ale najlepsze benefity nie dostarczą wojsku ludzi, gdy ich nie ma. Demografia jest nieubłagana i już pokazuje lukę w rocznikach potencjalnych młodych obrońców kraju. A zatem wojsko będzie się musiało otworzyć na dojrzalszych mężczyzn, zaprosić więcej kobiet, przypomnieć sobie o rezerwistach, odkurzyć mobilizacyjne segregatory. Już zresztą sprawdza zasoby. Gdy spytać wokoło, nietrudno znaleźć znajomych, którzy dostali kontrolne wezwanie do WKU. To jeszcze nie mobilizacja, ale już przymiarka i test systemu.

Czytaj też: Ziobryści się zbroją? Czekają Kraby, Raki, Borsuki i stanowiska

Duda gości Kaczyńskiego

I tu trzeba wrócić do ustawy, dzięki której rozmarzyliśmy się o tarczach, mieczach, oczach i kłach. Przepisy, które mają dosypać do worka ze znaczonymi pieniędzmi na obronę, jednocześnie mogły tej obronie zagrozić. MON Mariusza Błaszczaka wpadł bowiem na pomysł głębokiej reformy wojskowej administracji. Z mapy miały zniknąć źle kojarzące się z przymusowym poborem WKU (Wojskowe Komendy Uzupełnień) i uznawane za siedlisko mundurowego nieróbstwa i twierdze brzuchatych pułkowników WSzW (Wojewódzkie Sztaby Wojskowe). W ich miejsce Błaszczak chciał ustanowić biura rekrutacyjne, bo od lat ogarnięty jest misją powiększania szeregów.

Doświadczeni generałowie z pozycji komentatorów w rezerwie ostrzegali: zastanówcie się, co robicie, bo rozwalicie system najważniejszy dla obronności w czasie wojny – mobilizację. Ale minister wolał te apele komentować na swój sposób, dziękując Bogu, że alarmujący o zagrożeniu są byłymi ministrami i generałami w stanie spoczynku. Aż tu nagle, zaraz po triumfalnym „trzyprocentowym” orędziu Kaczyńskiego, Błaszczak z marsem na czole ogłosił serię poprawek do najlepszej obronnej ustawy w historii Polski, w tym odwołanie reformy wojskowych komend. Mają zostać, bo jak mówił Błaszczak, reorganizacja mogłaby zakłócić system, a tego PiS nie chce. Ta sama argumentacja, poparta setkami poprawek zgłoszonych z samego rządu, wstrzymała już ogłoszone przyspieszone procedowanie ustawy obronnej. Hamulec zapewne wcisnął Andrzej Duda, który dopiero w czasie wojny na Ukrainie miał okazję gościć w BBN Jarosława Kaczyńskiego, patrona wojskowej reformy. Prezes PiS zapewne usłyszał to, czego mógł nie usłyszeć od Błaszczaka – że ustawa jest pełna dziur i pułapek, a najgroźniejszą z nich jest właśnie zamiar skasowania WKU i WSzW. Kilka dni później Błaszczak giął się w pokłonach na mównicy w podziękowaniach za przełomowe poprawki prezesa i że w ogóle to on wziął się za sprawy obronne.

Czytaj też: Minister chwali i nagradza

Trzeba patrzeć Błaszczakowi na ręce

Opatrzność – a może wojna – uchroniła polską obronność od powtórki z Polskiego Ładu. Może Kaczyński wstrzymał Błaszczaka, a może jakiś głos rozsądku powstrzymał ich obu. Ale czy da radę uchronić Polskę przed powtórką nierozsądnego szastania publicznymi pieniędzmi, jak w czasie pandemii czy przy budowie elektrowni na węgiel? Tak jak niezbędne są zwiększone i przyspieszone zakupy sprzętu i uzbrojenia, tak nie wolno tego robić w panice i bez rozwagi.

Warto mieć w tyle głowy, że raz kupiona broń zostaje w użyciu przez kilkadziesiąt lat. Że trzy czwarte kosztów ponosi się po zakupie. Że postęp technologii sprawia, iż „najlepsza na świecie” broń, o której tyle razy już słyszeliśmy, za dziesięć lat może być bezużyteczna. W końcu – że wyrafinowani lobbyści i zwykli cwaniacy już zacierają ręce, słysząc lament o stanie wyższej konieczności i przymusie wydatków bez opamiętania. W takiej atmosferze jak dzisiejsza i z takimi doświadczeniami jak te z lat ubiegłych trzeba się mocno niepokoić o przeznaczenie i sens wydatkowania tych 3 proc. Decyzje zbrojeniowe są skupione niemal wyłącznie w rękach Mariusza Błaszczaka. I chyba już wiadomo, co to oznacza. Trzeba na te ręce bardzo uważnie patrzeć.

Wilczak: Portret Kijowa. Złote kopuły i klątwa siedziby prezydenta

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną