W 1862 r. Jan Matejko namalował obraz przedstawiający Stańczyka. Pełny tytuł: „Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Bony wobec straconego Smoleńska”. Wedle standardowej interpretacji zatroskana mina królewskiego błazna wyraża niepokój przyszłością wówczas potężnego państwa polsko-litewskiego, a powodem tej postawy, przeciwnej nastrojowi uczestników balu, jest wiadomość, że wojska moskiewskie zdobyły Smoleńsk.
Dzisiaj mamy odmienną sytuację. Nie ma Rzeczpospolitej Obojga Narodów (chociaż należymy od jednego bloku z Litwą), Polska, wbrew okrzykom jej obecnych przywódców, nie jest potęgą, a sytuacja międzynarodowa jest jednak groźna i są powody do obaw o przyszłość świata. Smoleńsk został odbity w 1611 r., ponownie zdobyty przez Rosję w 1654 i ostatecznie znalazł się w tym państwie na mocy rozejmu andruszowskiego w 1667.
Gdyby nie to, co stało się 10 kwietnia 2010 r. na smoleńskim lotnisku Siewiernyj, pewnie polski wątek związany z tym miastem zakończyłby się na wspomnianym pokoju w drugiej połowie XVII w. Katastrofa stała się przyczyną wielu wydarzeń, z których ostatnim jest raport tzw. podkomisji Macierewicza. Nie czytałem tego wypracowania i nie zamierzam – całkowicie wystarczą mi streszczenia wskazujące, że to produkt wyjątkowej imaginacji. Ciekawe, czy mistrz Matejko namalowałby obraz przedstawiający jakiegoś błazna Jego Ekscelencji (p. Kaczyńskiego, gdyby ktoś miał wątpliwości) zadumanego nad przyszłością państwa, w którym takie dokumenty pojawiają się i nawet mają stanowić podstawę podjęcia działań międzynarodowych w celu ukarania sprawców rzekomego zamachu.
Szczerze mówiąc, nie znajduję kandydatów do roli rozumnego Stańczyka, aczkolwiek błaznów wśród dobrozmieńców nie brakuje. Niżej podam argumenty za tym, że takie malowidło, np. pod tytułem „Stańczyk, gdyby żył, z troską dumałby nad losem Rzeczpospolitej wobec raportu Macierewicza o katastrofie smoleńskiej”, mogłoby powstać. Na wszelki wypadek od razu zaznaczam, że ironiczno-satyryczny charakter niektórych fragmentów niniejszego felietonu nie ma na celu wyśmiewania tragedii, która wydarzyła się 10 kwietnia 2010 r.
Czytaj też: Zagmatwany raport. Czego nie mówi Macierewicz?
Mity rozwijają skrzydła
Na początek dwie wypowiedzi świadczące o tym, jak dalece katastrofa smoleńska omamiła niektóre umysły w zakresie ich sposobności inferencyjnych, czyli umiejętności wyciągania wniosków. W październiku 2012 r. odbyła się w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej dyskusja o książce P. Franaszka „Jagiellończyk. Działania Służby Bezpieczeństwa wobec Uniwersytetu Jagiellońskiego w latach 80. XX w.”. W jej trakcie dr Pasierbiewicz, powołując się na swojego znajomego z SB, oświadczył, że ta służba nikogo nie musiała werbować z krakowskiego środowiska naukowego, bo naukowcy sami walili drzwiami i oknami, a najgorsi byli ci z UJ.
Skomentowałem tę wypowiedź w miesięczniku „Kraków” (2013) w następujących słowach: „wystąpienie dr. Pasierbiewicza w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej zostało nagrodzone sporymi oklaskami właśnie wtedy, gdy ujawnił on swoją wiedzę o waleniu drzwiami i oknami. Znaczy to, że takie objawienia znajdują uznanie części Polaków. Mit staje się mitem, gdy rodzi się jako prawda, by sparafrazować Stanisława Jerzego Leca, aczkolwiek trzeba dodać, że skojarzenie mitologii z pozorną prawdą mającą ją rzekomo podpierać całkowicie uodparnia jej głosicieli na kontrargumenty. Może więc warto zadbać o to, aby mity nie rozwijały nadmiernie skrzydeł. Nigdy bowiem nie wiadomo, gdzie dolecą i jakie spowodują konsekwencje”.
Pan Pasierbiewicz odniósł się do tych słów na spotkaniu w krakowskim Klubie „Gazety Polskiej” 3 marca 2013 r. i uznał je za czytelną aluzję do katastrofy smoleńskiej, a po dziesięciu latach podtrzymuje to stanowisko w swoich wpisach internetowych. Prof. Broda, fizyk jądrowy, wprawdzie (też w internecie) wielokrotnie zaznaczał, że nie jest specjalistą od katastrof lotniczych, ale kierując się własnymi przesłankami, wywiódł: „praktycznie 100% pewność, że w Smoleńsku miał miejsce zamach”, natomiast gdy dowiedział się o zakończeniu prac nad raportem Macierewicza, dodał: „Takich przesłanek jest teraz o tyle wiele więcej, że można by powiedzieć, że pewność przekracza 100%”. Podobnych wypowiedzi jak wyżej zacytowane jest w internecie sporo, a to pokazuje, że przerost gruczołów ideologicznych i to, co one wydzielają, zaciemnia rzeczywistość, by tak rzec, na 102.
Czytaj też: Kłamstwo w pakiecie. Kaczyński wraca do Smoleńska
Smoleńsk. Ceremonia odlotu
Dlatego warto przypomnieć garść informacji, które są na ogół pomijane w produkcie wysmażonym przez tzw. podkomisję smoleńską i dyskusjach wokół niego. Dzień pamięci o zbrodni katyńskiej przypada 13 kwietnia. Być może coś się zdarzyło, co sprawiło, że oficjalna delegacja polska udała się do Katynia 10 kwietnia 2010 r., a nie trzy dni później, ale nawet jeśli trzeba było jechać wcześniej, to nie bardzo licowało to z powagą obchodów. To może (podkreślam: może, a nie musi) świadczyć o tym, że była też inna przyczyna urządzania uroczystości katyńskiej w tak szumny sposób (prawie stuosobowa delegacja z Polski), niewystępujący nigdy przedtem.
Nietrudno zidentyfikować powód – była nim chęć inauguracji, w sposób wyjątkowo spektakularny, kampanii L. Kaczyńskiego przed wyborami prezydenckimi w 2010 r. Temu np. służyło zaproszenie szefów wszystkich rodzajów sił zbrojnych, co zresztą było niezgodne z zasadami znajdowania się wojskowych tej rangi w jednym pojeździe. O ile wiadomo, o tym decydowała Kancelaria Prezydenta – oczywiście MON powinien się sprzeciwić, ale tego nie uczynił, pewnie z uwagi na niezbyt serdeczne relacje z prezydenckim ośrodkiem władzy.
Podkreślam ten fakt nie gwoli argumentowania, że taki, a nie inny plan otwarcia kampanii prezydenckiej spowodował katastrofę, ale dla ilustracji, że gdzie kucharek sześć, tam bywa, że nie ma co jeść (stosowna parafraza na użytek niniejszego felietonu jest prosta). L. Kaczyński przybył na lotnisko 30 minut po planowanym odlocie samolotu. Gdyby wszystko odbyło się punktualnie, być może nie doszłoby do katastrofy. To tylko koincydencja, ale świadcząca o braku poszanowania dla zasad ze strony urzędującego prezydenta, podobnie jak fakt, że to nie pierwszy pilot witał głowę państwa przed wejściem na pokład, ale dowódca sił powietrznych.
Niby to kwestia ceremonialna, ale jednak świadcząca o przeroście formy nad treścią. A to, że wszystkie formalne elementy podróży winny być skrupulatnie przestrzegane, wydaje się oczywiste z uwagi na wcześniejsze problemy lądowania samolotów z L. Wałęsą i A. Kwaśniewskim na lotnisku Smoleńsk-Sewiernyj. Podobno załoga Tu-154M nie miała właściwej prognozy pogody na czas lotu. Jeśli tak, to możliwe, że ten szczegół nie był tak ważny w porównaniu z samą ceremonią odlotu.
Czytaj też: Bezwzględny Ziobro ogrywa Macierewicza
Niefrasobliwy stosunek do zasad
O feralnym locie napisano już bardzo wiele. Trzy fakty są jak gdyby w tle. Po pierwsze to, że z pogodą może być źle, wiadomo było wystarczająco długo przed lądowaniem, aby podjąć decyzję o odlocie na zapasowe lotnisko. M. Kazan, dyrektor Protokołu Dyplomatycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, poinformował pilotów (to nagranie jest dostępne), że prezydent Kaczyński nie podjął jeszcze decyzji – zapewne chodziło to, czy lądować w Smoleńsku, czy gdzie indziej. To całkowicie zrozumiałe, skoro delegacja polska miała się udać do Katynia zaraz po wylądowaniu, a droga z Mińska lub Witebska znacznie skomplikowałaby przebieg obchodów.
Chyba nic nie wiadomo o konsultacjach w tej sprawie np. pomiędzy L. Kaczyńskim a wojskowymi obecnymi na pokładzie, ale być może uznano, że skoro istnieje możliwość wylądowania na lotnisku Siewiernyj, to należy tego spróbować. Nie mam zamiaru formułować jakiegokolwiek zarzutu, ale fakt pozostaje faktem, tj. cel lotu determinował do jego zakończenia w taki sposób, aby uroczystości nie były niczym zakłócone pod względem czasowym. Tak czy inaczej, zignorowano ostrzeżenia ze strony załogi Jaka-40, polskiego samolotu, który wylądował w Smoleńsku kilkadziesiąt minut wcześniej.
Po drugie, ciągle nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego kontrolerzy nie zamknęli lotniska. Wiadomo, że sprawa lądowania Tu-154M była konsultowana z władzami w Moskwie, ale zdecydowano, że można podjąć próbę, a ostateczna decyzja winna należeć do polskiego dowódcy załogi. Być może Rosjanie bali się, że skierowanie maszyny na zapasowe lotnisko spowoduje oskarżenia o sabotowanie ważnej wizyty polskiego prezydenta w Katyniu.
Po trzecie, z nagrań wynika, że tuż przed lądowaniem w kabinie pilotów był ktoś trzeci. Nie jest istotne, czy był to gen. Błasik, dowódca polskich sił powietrznych, czy ktokolwiek inny, ponieważ rzecz w tym, że ktoś był, i to wbrew przepisom. To świadczy o dość niefrasobliwym stosunku do zasad i załogi, jak gdyby kontynuacji tego, co działo się tuż przed odlotem z Warszawy.
Czytaj też: Ostatnie tchnienie smoleńskiego mitu
Wielu świadków, ale żadnych relacji
Są trzy hipotezy bezpośredniej przyczyny katastrofy. Pierwsza, sformułowana przez rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK), głosi, że powodem były błędy polskich pilotów. Druga, autorstwa tzw. komisji Millera, że decyzje polskich pilotów plus niezamknięcie lotniska w Smoleńsku i błędne dane przekazywane przez kontrolerów lotu. Trzecia, podkomisji Macierewicza, powiada: „Przyczyną katastrofy 10 kwietnia nad Smoleńskiem był akt bezprawnej ingerencji strony rosyjskiej na statek powietrzny Tu-154M z delegacją prezydenta RP; głównym i bezspornym dowodem tej ingerencji był wybuch w lewym skrzydle na 100 m przed minięciem przez samolot brzozy na działce dr. Bodina nad terenem, gdzie nie było ani wysokich drzew, ani innych przeszkód mogących zagrozić samolotowi”; nadto podkomisja stwierdza, że polscy piloci wykonali wszystkie czynności w sposób prawidłowy.
Opinia MAK jest niewątpliwie stronnicza, co polega na tym, że zgodnie z tradycyjnym rosyjskim nastawieniem do tzw. trudnych spraw trzeba za wszelką cenę bronić nieskazitelności Rosji, a w rozważanym przypadku okazywać brak jakiejkolwiek winy po stronie kontrolerów lotu oraz ich zwierzchników.
Raport Macierewicza nie jest niczym nowym, ponieważ o zamachu mówiono właściwie od samego początku, aczkolwiek jego przyczyny były rozmaicie przedstawiane, np. w postaci wytworzenia przez Rosjan sztucznej mgły czy bomby termobarycznej. To są sprawy techniczne i trudno niespecjaliście wypowiadać się na takowe tematy, aczkolwiek nie mogę powstrzymać się od wyrażenia zdziwienia z powodu tezy, że wprawdzie samolot nie uderzył w brzozę, a jednak została złamana (raport Macierewicza nie wyjaśnia, jak do tego doszło), niejasnych oznajmień o słyszalności wybuchu i zobaczeniu go przez wielu świadków, ale bez przytoczenia jakiejkolwiek relacji na ten temat.
W ogólności każda z teorii ogólnych i tez szczegółowych głoszonych przez p. Macierewicza i jego współpracowników spotkała się z krytyką ze strony fachowców. Zwraca się także uwagę na dość słabe (w sensie ich mocy uzasadnieniowej) eksperymenty i zbyt buńczuczne oświadczenia o owocnej współpracy podkomisji smoleńskiej z naukowcami. Wiarygodności całej akcji pilnie nadzorowanej przez tzw. dobrą zmianę nie dodaje wykorzystanie drastycznych zdjęć ciał ofiar katastrofy – p. Macierewicz opowiada, że był to wypadek przy pracy, ale wygląda na to, że owa dokumentacja fotograficzna była zamierzona.
Tusk, jakże by inaczej
Nie ma też wątpliwości, że koncepcja zamachu od początku była wspierana racjami politycznymi. Były one np. skierowane przeciw p. Tuskowi, że współpracował z Putinem, że rozdzielił swoją wizytę w Katyniu od tej planowanej przez L. Kaczyńskiego, że raport Millera powtarza tezy MAK itd. Na to wszystko są dość proste odpowiedzi, mianowicie (idąc od końca) – oba raporty różnią się chociażby oceną roli kontrolerów rosyjskich, Tusk zapewne kierował się innymi planami dotyczącymi wyborów prezydenckich niż L. Kaczyński i nie zamierzał firmować poczynań tego drugiego, spotkania i rozmowy premierów dwóch państw są czymś normalnym – gdyby Tusk nie spotykał się z Putinem w sprawie katastrofy smoleńskiej, pewnie spotkałby się z zarzutem zaniechania.
Specjalnego omówienia wymaga zarzut, że oddano (dokładniej uczynił to Tusk, bo jakże by inaczej) śledztwo Rosjanom. Faktycznie, zapewne można było dążyć do dochodzenia międzynarodowego. Realia były jednak takie, że katastrofa zdarzyła się na terytorium Rosji i dostęp do dowodów rzeczowych był zależny od procedur ostatecznie ustalonych przez władze rosyjskie. Zgodnie z ówcześnie obowiązującym prawem lotniczym badanie katastrofy mogło być wspólne, aczkolwiek było raczej pewne, że MAK zainicjuje własne śledztwo i że będzie ono stronnicze, co też (patrz wyżej) okazało się faktem. W tej sytuacji decyzja władz polskich o uruchomieniu polskiego dochodzenia w sprawie Smoleńska była jak najbardziej racjonalna.
Czytaj też: Smoleńsk po raz kolejny. Nie było żadnego zamachu
Prawda o Smoleńsku oddala się i zbliża
Dalszy przebieg wydarzeń udokumentował, że Rosja szybko zaczęła wykorzystywać „sprawę smoleńską” do rozgrywki politycznej. Skoro MAK zakończył śledztwo, to nie było żadnych powodów, aby wrak tupolewa nie wrócił do Polski. Rosja nie chce go wydać, słusznie przewidując, że strona polska będzie zabiegać o wydanie resztek samolotu i organizować akcje w tym celu. Wprawdzie p. Kaczyński na początku, zgodnie z „Listem do przyjaciół Rosjan”, zgodził się z jego adresatami, ale to był chwyt w kampanii prezydenckiej. Potem zaczęły się miesięcznice smoleńskie, okrzyki, że prawda jest coraz bliżej, potem – że się oddala, a wreszcie proklamacja: „My w tej chwili już naprawdę bardzo dużo wiemy, co się naprawdę stało na lotnisku smoleńskim. Nie mamy żadnej wątpliwości, że to był zamach, natomiast jesteśmy w sensie procesowym w trochę trudniejszej sytuacji – wyraźnie trudniejszej – ale mam nadzieję, będziemy ją poprawiać. (...) Trzeba będzie to jakoś połączyć. Nie będzie to przedsięwzięcie łatwe, przynajmniej jeśli chodzi o tę stronę ad personam, bo ad rem, tak, co do sprawy, jak ona przebiegła, to tak, ale jest jeszcze odpowiedzialność osobista. (...) Krótko mówiąc, musimy jeszcze nad tym popracować, ale w tej chwili warunki są lepsze, niż były przedtem”.
Tak więc Jego Ekscelencja uznał, że skoro Putin jest oskarżony o zbrodnie wojenne, to można mu przypisać zamach w Smoleńsku (a nuż uda się w to wkręcić Tuska) i w ten sposób wyprodukować polityczne paliwo dla tzw. dobrej zmiany. Stańczyk miałby powód do głębokiej i posępnej zadumy, gdyby czytał raport Macierewicza. Jest to bowiem kolejne działanie na rzecz utrwalenia podziału w społeczeństwie polskim, a więc coś, o czym marzy Rosja, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz.
Czytaj też: Co Rosjanie mają na Jarosława Kaczyńskiego?