Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Błaszczak wraca z drogich zakupów. Czy Rosja ma się już czego bać?

Minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak Minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak Ministerstwo Obrony Narodowej
Czeka nas nowa fala zakupów amerykańskiego uzbrojenia. Jeśli minister obrony spełni zapowiedzi, wyda miliardy dolarów, pogłębi uzależnienie od przemysłu z USA, ale może istotnie zwiększyć zdolności obronne Polski. Czy tak faktycznie będzie?

Zasygnalizowane po wizycie w USA przez szefa MON Mariusza Błaszczaka zakupy stanowią uzupełnienie planów systemowego wzmocnienia polskich możliwości obrony, rozpoznania i ataku. Jeśli za słowami pójdą czyny, za ocean popłyną zamówienia na broń na skalę nigdy u nas niewidzianą, która przekształci wojsko w miniaturową wersję sił zbrojnych USA. Amerykanizacja będzie jednak kosztować, nie tylko w zakupie, ale i w utrzymaniu sprzętu przez kilkadziesiąt lat. Najprawdopodobniej będzie oznaczać jeszcze głębsze uzależnienie od amerykańskiego przemysłu, bo Błaszczak do tej pory nie udowodnił, iż bardzo zależy mu na offsecie czy innych formach współpracy przemysłowej przy zakupach zza oceanu.

Minister skupiał się wyłącznie na dużej skali zakupów i szybkości dostaw. Nawet osobiście rozmawiał z amerykańskimi firmami, co nie jest powszechnie praktykowaną w NATO rolą ministra obrony. Nie wiadomo też, jak miałoby to wpłynąć na warunki kontraktów, które w amerykańskim systemie negocjuje dla zagranicznego klienta z dostawcami rząd federalny. Błaszczak w każdym razie zapewniał, że uzyskał deklaracje maksymalnego przyspieszenia dostaw dla Polski. Czego konkretnie?

Czytaj też: Prymitywna wiara w masę żelaza. Armia Rosji jak Titanic?

Rozgrzebane zamówienia

Polska ma kilka rozgrzebanych zamówień, których dokończenie zasygnalizowano. Na przykład systemy rakietowe obrony powietrznej Patriot i artylerii dalekiego zasięgu HIMARS.

Z patriotami sprawa nie jest prosta i nie będzie szybka. Najwyższe piętro polskiej obrony powietrznej i antyrakietowej czeka bowiem na udostępnienie do sprzedaży bodaj najważniejszego jej składnika, jakim będzie najnowszy amerykański radar o nieporównanie większych możliwościach niż obecnie używane. Konkurs na jego budowę trwał latami, bo Amerykanie nie czuli żadnej presji. Teraz produkcja przyspieszyła, ale nadal nie ma go w służbie i ofercie eksportowej. Polska ma obiecany przydział w pierwszej kolejności, wynegocjowany w ramach umowy o budowie obrony powietrznej razem z amerykańską armią, jednak na pierwszy kontrakt produkcyjny trzeba poczekać do przyszłego roku. Patrioty z nowymi radarami to więc rzeczywistość drugiej połowy dekady, ale nie znaczy to, że trzeba zwlekać z nowymi zamówieniami pocisków rakietowych czy wyrzutni.

Resort Błaszczaka może szybciej dokończyć zakup dywizjonów rakietowych HIMARS. Z planowanych trzech zamówił jeden, a to zdecydowanie za mało jak na skalę zagrożenia, obszar do obrony i skuteczność, z jaką chcemy powstrzymywać ewentualnego przeciwnika. Obrazy z Buczy i Mariupola działają na wyobraźnię wojskowych i decydentów. Nikt nie zaryzykuje dziś wpuszczania Rosjan w głąb terytorium, by zamykać ich w okrążeniu. Dominuje przekonanie, że bronić się trzeba jak najbliżej granic i atakować zgrupowania wojsk, zanim je przekroczą. Do tego potrzeba jednak pocisków rakietowych o zasięgu kilkudziesięciu i kilkuset kilometrów, wystrzeliwanych salwami, w dużej liczbie, z wieloprowadnicowych wyrzutni.

Zasięgi produkowanych w Polsce rakiet do systemów Langusta kończą się na 40 km, a pociski GMLRS w HIMARS-ie oferują niemal dwukrotnie więcej w podstawowej wersji. Dostępna jest też konstrukcja nowsza, o zasięgu 150 km, do tej pory przez Polskę niezamówiona. Do kompletu dochodzi pocisk o cechach balistycznych o zasięgu do 300 km.

Kłopot jest taki, że Polska zamówiła tych wyrzutni ledwie 18, i to w atmosferze skandalu. Zamiarem była bowiem budowa systemu artylerii rakietowej siłami polskiego przemysłu na bazie importowanej technologii. A Błaszczak zdecydował o zamówieniu amerykańskich wyrzutni „z półki” i bez offsetu, i wywołał opisany w głośnych mailach Michała Dworczyka gniew. W dzisiejszych realiach należałoby jak najszybciej dokupić brakujące dywizjony, ale jednocześnie namówić producenta pocisków (czyli Lockheed Martin) na udzielenie Polsce licencji na produkcję rakiet lub przynajmniej ich montaż.

Idźmy dalej. Dokupienie przenośnych pocisków przeciwpancernych Javelin i lotniczych pocisków manewrujących JASSM wydaje się najbardziej oczywistą i najbardziej potrzebną z deklaracji Błaszczaka.

Polska ma dziś ledwie 180 javelinów, dużo za mało wobec potrzeb w operacji obronnej, co pokazuje wojna w Ukrainie. Zużycie środków przeciwpancernych jest tam ogromne, idzie w… setki pocisków dziennie. Polska ma też drugie źródło takiej broni – produkowane w skarżyskim Mesku na izraelskiej licencji pociski Spike, ale skoro kilka lat temu wprowadzono drugi rodzaj pocisku do „asortymentu” wojska, to trzeba zbudować jego sensowne zapasy. No i byłoby dobrze, gdyby MON przyłożył taką samą wagę do dokończenia rozwoju krajowego pocisku Pirat, co zwiększyłoby zasoby broni przeciwpancernej za ułamek ceny.

Takiej alternatywy nie ma, jeśli chodzi o uzbrojenie lotnicze, dlatego zamówienie kolejnych pocisków samosterujących JASSM dla F-16, a w przyszłości F-35, jest koniecznością. Bez nich możliwości precyzyjnego rażenia z dystansu będą mocno ograniczone. A chodzi o to, by trafiać za pierwszym razem i skutecznie – wyrzutnie przeciwlotnicze, radary, wyrzutnie rakietowe, dużego kalibru artylerię.

Czytaj też: Polska zatyka dziurę w niebie. Efekt wojny w Ukrainie

Apacz albo Viper

Zakupowa wyprawa Błaszczaka przybliża zakończenie epopei, jaką stał się zakup śmigłowców uderzeniowych. Temat ma brodę, wałkowany jest od ponad dekady. Mimo wielu lat analiz, a nawet konkursu ofert, Polska niczego nie wybrała, a chwilami zdawała się porzucać pomysł zakupu „rasowej” maszyny na rzecz uzbrojonych w pociski rakietowe śmigłowców ogólnego przeznaczenia.

Błaszczak nadal niczego nie przesądził, ale potwierdził przynajmniej, że na stole są wyłącznie oferty amerykańskie: AH-64 Apacz firmy Boeing i AH-1Z Viper firmy Bell. Obaj producenci od początku są w grze o polski kontrakt, który może opiewać na 32 sztuki (dwie eskadry maszyn wyspecjalizowanych w rozpoznaniu i zwalczaniu czołgów). Amerykanie wypchnęli na margines europejską ofertę Tigera, tureckiego śmigłowca Atak, a nawet włoską propozycję budowy maszyn AW249 w Świdniku. Pokonali też konkurencję wewnętrzną, bo przez kilka lat alternatywę dla szturmowców w postaci uzbrojonego Black Hawka reklamował Lockheed Martin (też kusząc produkcją w kraju).

Śmigłowce uderzeniowe z prawdziwego zdarzenia to sprzęt z ekstraklasy zbrojeń, drogi w zakupie i utrzymaniu, porównywalny z samolotami wielozadaniowymi. W warunkach kraju frontowego, który będzie musiał szybko i skutecznie reagować na atak wojsk lądowych, ich posiadanie miałoby duże znaczenie odstraszające i ułatwiło obronę. Czołgiści bardziej boją się tego, co lata nad ich pancerzami, niż tego, co trzyma w ręku piechota.

A latać może więcej. Błaszczak wspomniał o chęci dokupienia eskadr samolotów wielozadaniowych, choć nie ujawnił, jakie maszyny ma na myśli. Polska użytkuje już 48 amerykańskich F-16, a dwa lata temu zamówiła 32 maszyny nowej generacji F-35. W sumie da to pięć eskadr nowoczesnego lotnictwa bojowego, ale dopiero pod koniec dekady. Lotnicy kalkulowali, że potrzebują minimum sześciu eskadr, czyli niemal stu samolotów. Dziś mają nieco mniej i tylko na papierze, bo 12 starych Su-22 dożywa dni w Świdwinie. W Mińsku Mazowieckim i Malborku stacjonują Migi-29, których teoretycznie Polska ma 28. Poradzieckie maszyny nie są jednak ani wielozadaniowe, ani nowoczesne, a za kilka lat stracą techniczną zdolność do lotu.

Luka w obronie nieba wydaje się więc nieunikniona. Polska sondowała możliwości pozyskania używanych F-16 z USA i innych krajów NATO, ale to się nie udało. Jeśli chodzi o amerykańską ofertę, Mariusz Błaszczak ma teraz wybór między nową wersją F-16V a dokupieniem F-35 (od zamówienia do dostawy upłynie co najmniej pięć lat).

Może więc pójść w bezzałogowce? Błaszczak potwierdził w USA zapowiadane już plany, że Polska zamierza kupić drony z najwyższej półki: MQ-9 Reaper. To duże maszyny, wielkości samolotu, pozwalające na długotrwałe patrole na dużej wysokości, wyposażone w zestaw kamer i czujników radarowych, zdolne zabierać prawie tonę bomb i pocisków rakietowych. USA niemal zmonopolizowały tę klasę uzbrojenia, reapery stały się standardem najlepiej uzbrojonych armii NATO, tylko Turcja próbuje wprowadzać konstrukcję o podobnych możliwościach. Polska składa akces do pierwszej ligi. W ramach podpisanego z Amerykanami w 2020 r. porozumienia zobowiązała się do budowy aż trzech baz dla podobnej klasy bezzałogowców, co świadczy o zamiarze ich wykorzystania na bardzo szeroką skalę. Jeśli reaper zostanie zamówiony, będzie drugim uzbrojonym dronem w polskim wojsku. Tureckie Bayraktary TB2, używane i opiewane w pieśniach z Ukrainy, mają się pojawić jeszcze w tym roku. Rosyjscy czołgiści już wiedzą, że lekceważyć ich nie wolno, a reaperów powinni się obawiać jeszcze bardziej.

Czytaj też: „Moskwa” na dnie. To coś absolutnie niesamowitego

Ukochane dziecko Błaszczaka

Cokolwiek uda się zamówić w sprzęcie latającym, nie zmieni to faktu, iż ukochanym zbrojeniowym dzieckiem Błaszczaka pozostają abramsy. Tymczasem zawarcie umowy na te czołgi nastąpiło późno i szanse, że Polska otrzyma w tym roku jakieś egzemplarze produkcyjne, są niewielkie. Dlatego minister po raz kolejny rozmawiał w USA z wytwórcami ambramsów i upewniał się, że Pentagon przekaże pewną ich liczbę z własnych zasobów do szkolenia.

Dlaczego Błaszczakowi tak zależy na czołgach? Jest to jedyny projekt zbrojeniowy, w którego wsparcie osobiście zaangażował się prezes PiS i wicepremier Jarosław Kaczyński. A jego komplikacje proceduralne oczywiście nie obchodzą, Błaszczak robi wszystko, by spełnić obietnicę sprowadzenia abramsów w 2022 r. Teza, że bez amerykańskich czołgów PiS nie pójdzie na wybory, może być zbyt radykalna, ale jest pewne, że uzbrojony w abramsy chętnie pójdzie na starcie o trzecią kadencję. To broń polityczna, symbol największej w dziejach modernizacji armii, najściślejszego sojuszu z USA i rekordowych wydatków. W atmosferze zagrożenia ma pomóc przekonać wyborców, że bezpieczeństwo równa się PiS.

Nie miejmy złudzeń, temu również służy zakupowe tournée Błaszczaka. Wydatków dziś nikt nie liczy, obowiązuje hasło, że bezpieczeństwo nie ma ceny. Będzie wysoka, do kieszeni trzeba będzie sięgnąć głęboko. Ale od nowego roku MON ma dostawać 3 proc. PKB (i więcej), więc na wstępie będzie z czego kupować.

Czytaj też: Niewyjaśniona sprawa wypadku polskiego czołgu

Mini-US Army?

W wyniku tej postępującej amerykanizacji wojsko zacznie przypominać siły zbrojne USA w miniaturze. Będą w nim amerykańskie czołgi Abrams, wyrzutnie rakietowe HIMARS, systemy antyrakietowe Patriot, samoloty wielozadaniowe F-35 oraz F-16, śmigłowce Black Hawk (a w przyszłości śmigłowce uderzeniowe i bezzałogowce, uzbrojone zapewne w amerykańskie pociski rakietowe).

Ten zestaw przypomina tzw. wielką piątkę z czasów zimnej wojny, którą USA i NATO miały pokonać ZSRR i Układ Warszawski w konwencjonalno-atomowej wojnie w Europie. Systemy uzbrojenia wprowadzone na przełomie lat 70. i 80. wyprzedzały technologicznie broń sowiecką o kilka generacji i były dowodem dominacji ekonomicznej. Myśliwce F-16, pociski Patriot, czołgi Abrams, wyrzutnie MLRS (HIMARS jest kołową, mniejszą wersją), wozy bojowe Bradley, śmigłowce Black Hawk oraz Apacz stanowiły o sile, która 40 lat temu miała skutecznie przeciwstawić się wschodniemu mocarstwu.

Dzisiejsza Rosja nie dysponuje masą porównywalną z ZSRR, a wojna w Ukrainie pokazała, że postęp technologiczny w jej siłach zbrojnych nie jest duży. Można więc przyjąć, że unowocześniona i uzupełniona o najnowsze technologie (F-35 czy bezzałogowce) współczesna „wielka piątka” na Rosję wystarczy, a nawet zagwarantuje odparcie jej agresji.

Warto jednak mieć świadomość, że systemy uzbrojenia pomyślane pół wieku temu i kupowane w nowych wersjach będą dostarczane przez blisko dekadę i zostaną w służbie przez kolejne 30–40 lat. Przy odpowiednim poziomie obsługi czołg będzie nadal jeździł, a śmigłowiec latał, ale nikt nie da gwarancji, w jakim stopniu stuletnie konstrukcje będą przydatne na polu walki.

Czytaj też: Zagadka niemocy rosyjskiej armii? Korupcja

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną