Wojna Putina z Ukrainą zaczyna wyglądać na najgorszą decyzję podjętą przez jakiegokolwiek szefa państwa w tym stuleciu, przebijając amerykański najazd na Irak. Bo, co prawda, Amerykanie też zaczęli wojnę na podstawie fałszywych przesłanek, ale jednak sama inwazja poszła sprawnie i raczej utwierdziła reputację amerykańskiej armii. Tymczasem Rosja jak na razie przegrywa wojnę informacyjną, ekonomiczną i morską. W powietrzu ma przewagę, ale nie dominację, a na lądzie wszystkie rezerwy rzuciła do bitwy o Donbas. Nawet jeśli ją wygra, to jej armia będzie zapewne zbyt wycieńczona, aby wziąć Kijów od południa, a jej odbudowa pod zachodnimi sankcjami zajmie dekadę. Nawet jeśli Putin utrzyma się przy władzy, to będzie przewodził krajowi słabszemu, mniej nowoczesnemu i mniej szanowanemu.
Wojna rosyjsko-ukraińska rozstrzyga też chyba jeden ze sporów akademicko-politycznych, które w ostatnich miesiącach rozgrzały emocje wśród ezoterycznej społeczności teoretyków geopolityki. Mianowicie: czy Putin – naturalnie dyktator i zbrodniarz – nie zachowywał się jednak tak, jak musiałby zachować się każdy władca Rosji, gdyby do jej granic przybliżał się inny sojusz wojskowy? I tak jak USA musiałyby zareagować na wejście Meksyku czy Kanady do wrogiego sojuszu, tak Putin tylko odpowiedział na to, co w podobnych okolicznościach zrobiłoby każde mocarstwo. Spór nabrał rumieńców tym bardziej, iż Rosja wysunęła pod koniec zeszłego roku żądanie traktatowych gwarancji, że Ukraina nigdy nie zostanie przyjęta do NATO. I zaatakowała dopiero, gdy takich gwarancji nie otrzymała.
Jednak wkrótce po wybuchu wojny prezydent Zełenski zadeklarował, że gotów jest zrezygnować z ambicji wejścia do Sojuszu i przywrócić Ukrainie status neutralny. Gdyby teoria, że to kwestia członkostwa w NATO była casus belli, to Putin powinien uznać to za swoje zwycięstwo i zakończyć operację.