Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

W czasie wojny Wisła znów płynie. Polska dokupuje patrioty

Amerykański system rakietowy Patriot Amerykański system rakietowy Patriot Raytheon / mat. pr.
Obrona powietrzna Ukrainy po blisko trzech miesiącach wojny nadal nie daje spokoju rosyjskim samolotom i strąca rosyjskie pociski. Priorytet nadany ponad dekadę temu działowi technicznej modernizacji polskiego wojska był słuszny, szkoda tylko, że jest tak powoli realizowany.

Szef MON Mariusz Błaszczak od lat lubi powtarzać, że „kupił patrioty”, które mają chronić przed atakiem rosyjskich rakiet. Był to jednak sztandarowy przykład wyspowej modernizacji. Plan zakładał osiem baterii antyrakietowych, Błaszczak w 2018 r. podpisał kontrakt wynegocjowany w większości przez ekipę Antoniego Macierewicza na jedną czwartą systemu (dwie baterie). Musiały minąć cztery lata i nadejść wojna, by zdecydował się uzupełnić zamówienie.

Druga faza tzw. Wisły miała być czymś więcej niż dokupieniem pozostałych sześciu baterii (w sumie to 48 wyrzutni i 12 radarów). Od początku chodziło o udział polskiego przemysłu w produkcji i obsłudze kupowanego za rekordowe pieniądze sprzętu, a w idealnym układzie również o „naukę” technologii radarowych i rakietowych z prawdziwego zdarzenia. W planach było skierowanie połowy wartości zamówienia do polskich zakładów i zbudowanie w nich technologicznych kompetencji do produkcji najnowocześniejszych aktywnych radarów na bazie najnowocześniejszych półprzewodników.

Innym celem była polsko-amerykańska rakieta przechwytująca mająca dać „suwerenność amunicyjną”, a przy okazji zmniejszyć koszty zwalczania pocisków wroga. Jedna rakieta PAC-3 MSE kilka lat temu kosztowała 5 mln dol., Polska chciała więc zbudować pocisk przynajmniej pięć razy tańszy. W grze o rakiety był izraelsko-amerykański SkyCeptor. Ale dość szybko okazało się, że polskie ambicje i zamiary napotkały kilka ścian: poziomu zaawansowania krajowej zbrojeniówki, skłonności Amerykanów do dzielenia się technologią (wraz z ograniczeniami prawnymi), biznesowego sensu ponoszenia ogromnych inwestycji bez gwarancji zakupu przez kogokolwiek poza MON. Dziś o 50 proc. udziału Polskiej Grupy Zbrojeniowej w produkcji Wisły nikt nie wspomina, ambicje technologiczne też z czasem spadły. Offset ma być urealniony i podporządkowany (poza obsługą sprzętu) możliwości dostaw dla amerykańskich potentatów. Takie podejście sprawdza się już teraz, gdy widać efekty nawet ograniczonych działań z pierwszej fazy Wisły. Polskie firmy są dostawcami Lockheeda i Raytheona na niewielką skalę, ale ze stemplem certyfikatu jakości.

Czytaj też: Polska zatyka dziurę w niebie

Ile to będzie kosztować

Opóźnienie miało też powody obiektywne, głównie po stronie USA. O tym, że w obronie powietrznej średniego zasięgu Polska stawia na amerykańskie patrioty, było wiadomo od 2014 r. Tylko że wtedy znajdowały się one w kryzysie wieku średniego i nie bardzo odpowiadały wymogom współczesności. O ile do kontenerów startowych zaczęły już trafiać najnowsze pociski przechwytujące (właśnie PAC-3 MSE), o tyle radar – serce całego systemu – był urządzeniem z poprzedniej epoki. „Widział” tylko wycinek nieba i nie był w stanie obsłużyć nowych rakiet mocą starej generacji komputerów. Stary radar ledwo zipał. A ponieważ Ameryka dopiero budziła się z błogiego snu dominacji technologicznej i jeszcze nie widziała dość wyraźnie zagrożenia z Chin i Rosji, nie spieszyła się z nową konstrukcją.

Konkurencja wewnętrzna odbijała się echem również w Polsce – pamiętamy, jak amerykański MEADS Lockheeda przez lata walczył o polski kontrakt z amerykańskim Patriotem Raytheona, a w USA konkurowały trzy konstrukcje radiolokatorów. Ostatecznie nowy radar „widzący” dookoła i mający nieporównanie większe zdolności obróbki danych ujrzał światło dzienne, przeszedł pierwsze testy i jest w produkcji (na razie jako prototyp). Polska już wcześniej uzyskała polityczne zapewnienie, że będzie go mogła kupić w pierwszej kolejności i właśnie na to liczy. Radar Ghost Eye może trafić do polskich przeciwlotników dokładnie wtedy, gdy trafi do jednostek obrony powietrznej US Army. Nie będzie tani, w amerykańskim zamówieniu cena po przeliczeniu przekracza 700 mln zł.

Takich radarów będzie potrzebnych 12, więc o ile cena nie spadnie, tylko na nie Polska wyda jakieś 8,5 mld zł. Do tego pociski przechwytujące PAC-3 MSE, które co prawda nieco staniały, ale mamy ich dokupić kilkaset. Łączność, sieć kierowania i dowodzenia, wyrzutnie, pojazdy na tle głównych elementów systemu to już drobnica, ale trzeba pamiętać, że mówimy o dołożeniu sześciu baterii do dwóch. Koszt drugiej fazy można na razie wyłącznie szacować, bo konkretne ceny zależą od negocjacji offsetowych i ostatecznej konfiguracji. Można zakładać, że będzie to 30 do 40 mld zł. Pierwsza faza Wisły kosztowała podatnika nieco ponad 20 mld.

Będący środkowym piętrem obrony powietrznej system krótkiego zasięgu, czyli tzw. Narew, to wydatek rzędu 30 mld. Kilka miliardów już poszło na prostsze systemy bliskiego zasięgu produkowane przez polski przemysł. Można więc mówić, że na obronę powietrzną wydamy w sumie ok. 100 mld zł. Gdy powstanie, ma być najnowocześniejszym tego typu systemem w NATO.

Czytaj też: Dlaczego „Narew” jest kluczowa

Jak dołoży się Polska

Koncepcję Wisło-Narwi, uzupełnianą przez systemy niższego piętra, da się porównać technologicznie tylko z obroną powietrzną Izraela. Nie ma jednak mowy, by w porównywalny sposób pokryć nią terytorium kraju, Polska jest na to za duża. Ale sieciocentryczne rozwiązanie, w którym system zbiera dane z różnych sensorów i sam dobiera najlepsze rozwiązanie ogniowe, gwarantuje dużo większe zdolności obrony, niż wskazywałaby liczba wyrzutni i zasięg rakiet. Docelowo Wisła i Narew mają tworzyć jeden zintegrowany system wymiany informacji i decyzji współpracujący z aktywną obroną powietrzną, czyli samolotami wielozadaniowymi F-16 i F-35. Możliwości tej sieci zwiększyć ma jeszcze włączenie zasobów artyleryjskich dalekiego zasięgu – to oznacza, że przy dokładnym rozpoznaniu będzie można nie tylko zestrzelić wrogi pocisk, ale ostrzelać wyrzutnię, z której wystartował. Wszystko w ciągu kilkunastu sekund.

Jeśli krajowy przemysł istotnie przejmie zdolności samodzielnej produkcji rakiet do systemów krótkiego i średniego zasięgu, będziemy samowystarczalni amunicyjnie. Pomóc ma w tym pewne ujednolicenie technologii rakietowej. „Niskokosztowym” pociskiem dla Wisły ma być rakieta opracowana na bazie brytyjskiego CAMM-ER o jeszcze większym zasięgu (rodzina pocisków CAMM została już wybrana jako amunicja systemu Narew oraz fregat Miecznik). Nowy pocisk ma być produktem współpracy przemysłowej, częściowo wymyślony i produkowany w Polsce. Brzmi zbyt pięknie, by się ziściło?

Zbudowanie nowej rakiety jest obarczone największą niepewnością i na razie należy ten pomysł traktować jako bonus, a nie podstawę nowego systemu. Tą mają być sprawdzone PAC-3 MSE, do których polski przemysł też będzie w stanie się dołożyć. W podwarszawskiej Zielonce powstawać mają bloki sterowania gazodynamicznego, w Dęblinie kontenery startowe – a to tylko rezultaty offsetu z pierwszej fazy Wisły. Pewne ryzyko jest też związane z nowym amerykańskim radarem. Polska na to liczy, ale nie ma pewności, że będzie udostępniony na eksport w najbliższych latach. Najprościej powinno pójść z krajowymi elementami systemu, które już są wytwarzane: wyrzutniami, podwoziami, okablowaniem, masztami i elementami elektroniki Patriota.

Ryzyko większe jest z krajowymi radarami, które od początku miały być elementem składowym całego systemu. Mowa o stacji wczesnego wykrywania P-18PL i pasywnym (nieemitującym promieniowania elektromagnetycznego) aparacie lokalizacji celów powietrznych PCL-PET. Oba urządzenia kończą testy i powinny wejść do produkcji w warszawskich zakładach PIT-Radwar, ale przed nimi integracja z amerykańską siecią kierowania i dowodzenia IBCS. Do tego dochodzi ambicja budowy równoległego własnego systemu kierowania, by móc dowolnie go konfigurować i rozszerzać bez pytania o zgodę USA. Wyzwań jest tyle, ile miliardów na kontrakcie.

Czytaj też: Tarcza antyrakietowa. Jak działa i dlaczego jest nam potrzebna?

Tarcza czy miecz

Wojna sprzyja gigantycznym zbrojeniom. Największym zagrożeniem jest jednak sytuacja ekonomiczna. 100 mld na obronę powietrzną oznacza, że nie dostanie ich ktoś inny – w wojsku czy poza nim. Ostatnie miesiące nasilonej debaty obronnej pokazały, że poglądy na uzbrojenie defensywne – a takim jest właśnie tarcza antyrakietowa – są dalekie od konsensusu. Część wpływowych ośrodków opiniotwórczych uważa je za wydatek zbędny, a systemy takie jak Patriot nazywa „białymi słoniami”, które są łatwym celem dla wrogiego lotnictwa i rakiet, a przy tym kosmicznie drogie. Salwę rosyjskich rakiet ludzie ci proponują raczej przyjąć, niż zestrzeliwać ogromnym kosztem.

To prawda, że tarcza jest w tym przypadku droższa od miecza, nawet wielokrotnie. Podejście takie nie znajduje co prawda zrozumienia w wojsku, ale kto wie, jak potoczą się polityczne wybory Polaków i kto będzie w przyszłości decydował o wydatkach na zbrojenia. Wielkie programy są łatwym celem, bo nawet jeśli z wielkiego worka wyjmie się parę miliardów, to i tak pozostanie całkiem duży. O ile więc ogłoszenie drugiej fazy Wisły pozwala jej płynąć, o tyle do ujścia ma jeszcze wiele raf.

Czytaj też: Niewyjaśniona sprawa wypadku polskiego czołgu

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną