Tydzień zaczął się źle. Strajk lekarzy co prawda nie jest w stanie zagrozić bezpieczeństwu chorych, ale w niektórych miastach może poważnie utrudnić pacjentom życie i w dłuższej perspektywie zdestabilizować system ochrony zdrowia. Najpierw da się we znaki tym, którzy mają umówione terminy wizyt i zabiegów, a z powodu protestu zostaną odesłani z kwitkiem. Ale za kilka tygodni na proteście stracą same szpitale, ponieważ za niewykonane świadczenia Narodowy Fundusz Zdrowia potrąci im miesięczną stawkę. To pogłębi zadłużenie i odbije się na kieszeniach pracowników, których pensje zależą od wysokości kontraktu.
Jaki jest zatem sens strajku, w którym lekarze podcinają gałąź, na której siedzą? Sens jest, udowodniła to fala ubiegłorocznych protestów. Wstrząsnęła rządem i Sejmem, doprowadzając do uchwalenia ustawy o 30-proc. wzroście wynagrodzeń. Ale w skali kraju bardzo się one zróżnicowały: ci, którzy mieli najwyższe stawki, dostali relatywnie więcej niż najmniej zarabiający (a najmłodsi lekarze po studiach nie dostali nic i albo wyjeżdżają za granicę, albo muszą pracować za niewiele ponad 1100 zł na rękę). Ponieważ nie ma żadnej reguły, która by te różnice tłumaczyła, związkom zawodowym z łatwością przychodzi formułowanie postulatów kolejnych podwyżek.
Lekarze bez specjalizacji chcą dziś zarabiać 5 tys. zł brutto, specjaliści - 7,5 tys. Czy to są wygórowane żądania? Biorąc pod uwagę apanaże innych grup zawodowych - pewnie nie. Ale na spełnienie tych postulatów potrzeba 11 mld zł, a takich pieniędzy w kasie NFZ nie ma (cały budżet na ochronę zdrowia wynosi obecnie 40 mld). Sfinansowanie podwyżek lekarzy musiałoby pociągnąć za sobą rezygnację z innych wydatków i trzeba by mieć odwagę powiedzieć społeczeństwu, z czego rezygnujemy. Może z refundowania wszystkich świadczeń sanatoryjnych, może z dopłat za niektóre leki albo z finansowania składek na ubezpieczenie rolników i bezrobotnych (już w ubiegłym roku obiecywano podnieść składkę, jaką budżet płaci za ich leczenie - wciąż jest ona trzykrotnie niższa od tej, jaką do kasy NFZ wpłacają zatrudnieni).
Minister zdrowia, cieszący się w sondażach niebywałym jak na ten rząd zaufaniem, ze stoickim spokojem zapowiada racjonalizację wydatków w ciągu 7 lat - na przykład zmniejszenie liczby szpitali czy wprowadzenie koszyka świadczeń gwarantowanych, co oznaczałoby odpłatność za dodatkowe usługi - ale są to wciąż zapowiedzi bez szczegółów. Jedyny konkret, jaki lekarze usłyszeli od prof. Religi, to zapewnienie, że wywalczone w ubiegłym roku podwyżki nie zostaną im odebrane w przyszłym roku (bez koniecznej nowelizacji ustawy nie jest to takie pewne). Samo słowo honoru ministra to najwyraźniej za mało. Tym bardziej że nie o honor tu chodzi, a o odważną reformę, która zapobiegłaby destabilizacji całego systemu ochrony zdrowia w Polsce.