Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Patrioty stanęły na warszawskim Bemowie. Scenariusz czarny, ale realny

Polskie wyrzutnie Patriot przemieszczają się z Sochaczewa na lotnisko na warszawskim Bemowie, 5 lutego 2023 r. Polskie wyrzutnie Patriot przemieszczają się z Sochaczewa na lotnisko na warszawskim Bemowie, 5 lutego 2023 r. Twitter / Ministerstwo Obrony Narodowej
Na jednym z warszawskich lotnisk rozstawił się najdroższy z najnowszych nabytków polskiej armii – jednostka ogniowa systemu antyrakietowego Patriot. Spokojnie, to tylko ćwiczenie, które ma pokazać, jak szybko antyrakiety z bazy w Sochaczewie mogą trafić na pozycje bojowe w środku miasta. Scenariusz przyprawiający o ciarki na plecach, ale realny, jak pokazuje wojna w Ukrainie.

Niedziela rano, pogoda kiepska, ruch znikomy. Spokój zakłóca kawalkada kilkudziesięciu ciemnozielonych pojazdów prowadzonych przez pojedynczy samochód Żandarmerii Wojskowej na sygnale. Konwój porusza się cicho i sprawnie. Nie ma blokad ulic, bo nie ma takiej potrzeby. Policja asystuje z daleka, a dwa samochody terenowe wiozą uzbrojonych żołnierzy w kominiarkach. Spojrzenia mają takie, że grozić bronią nie muszą, przynajmniej wobec ciekawskich przechodniów czy branżowych obserwatorów zaalarmowanych porannym twittem ministra obrony Mariusza Błaszczaka, który tak pochwalił się ćwiczeniami: „Polskie wyrzutnie Patriot przemieszczają się z Sochaczewa na lotnisko na warszawskim Bemowie, gdzie zostaną rozstawione. To ważny element szkolenia żołnierzy z 3. Warszawskiej Brygady Rakietowej Obrony Powietrznej”.

Po wpisie szefa MON ledwo zdążyłem na wjazd kolumny na wskazane przez ministra lotnisko. Przemieszczenie po pustych drogach nastąpiło szybko. Ciekaw jestem, jak długo trwałoby to np. w poniedziałek rano czy piątek po południu. Ale wtedy kryzys, który skłoniłby do bojowego rozmieszczenia patriotów w centrum stolicy, i tak skutkowałby zmniejszeniem ruchu. Takiego kryzysu – zwiastującego wojnę – nikt nie chce, ale przygotowywać się należy. I dokładnie to zostało dziś pokazane.

Czytaj także: Czas patriotów. Amerykańskie baterie mają trafić do Ukrainy. To wiele zmieni

Znaczenie obrony antyrakietowej

Rosyjskie ataki na ukraińskie miasta po raz kolejny uzmysłowiły priorytet, jaki w polskich zbrojeniach ma obrona antyrakietowa i obrona powietrzna różnego poziomu (zresztą od dawna). Obecna władza tego nie przypomni, więc może warto podkreślić, że to dzięki tzw. ustawie Bronisława Komorowskiego z 2012 r. i jego wizji modernizacji wojska ruszyły prace nad warstwowym, zintegrowanym systemem obrony powietrznej, obejmującym systemy średniego, krótkiego i bliskiego zasięgu. Później, choć wciąż pod rządami PO-PSL, zapadła decyzja o kierunkowym wyborze amerykańskiego systemu Patriot jako trzonu naszej obrony antyrakietowej. Ostateczne zamówienie przypadło – w ramach niechętnie wspominanej kontynuacji – rządowi PiS, który w 2018 r. podpisał ograniczony do dwóch baterii kontrakt, czego efektem są jadące dziś na Bemowo wyrzutnie. Kawalkada patriotów ciągnących do Warszawy jest więc materialnym dowodem strategicznego priorytetu przekraczającego polityczne podziały i jako taka powinna być też powodem do świętowania wspólnego sukcesu. Ale nie mam złudzeń: kiedy minister i wicepremier Mariusz Błaszczak we wtorek pokaże się na tle rozstawionych na Bemowie patriotów, o poprzednikach nie wspomni, chyba że w lawinie oskarżeń.

Poza chwilami uciążliwą narracją polityczną postęp wojskowy jest jednak niezaprzeczalny. Po ponad dekadzie analiz i przygotowań Polska wreszcie ma – owszem, na razie szczątkowe – zdolności obrony antyrakietowej i nie waha się ich pokazać. Wysłany z Sochaczewa „fire unit” jest nieuzbrojony. Nie ma na wyrzutniach prawdziwych bojowych pocisków. Ale to pierwszy wyjazd z bazy pierwszego dostępnego plutonu ogniowego pierwszej istniejącej w Polsce baterii systemu antyrakietowego. Gdzie lepiej ją skierować niż „do obrony stolicy”? Oczywiście dyslokacja na lotnisku Bemowo też może być – i powinna – ćwiczebna, a nawet pokazowa. W warunkach realnego konfliktu zbrojnego taki widoczny nawet na mapach Google obiekt byłby od razu celem bombardowania rakietowego lub lotniczego. Na szczęście w pobliżu Warszawy jest sporo lasów i pól, na których łatwo ukryć prawdziwe baterie, podczas gdy na Bemowie, w celu pozoracji, spokojnie mogą stanąć nadmuchiwane atrapy, o których MON nie zapomniał w całym zamówieniu. Gdy jednak minister będzie przemawiać, zapewne nie dopuści pytań o to, co dalej. A te w związku z ukazaniem rosyjskiej taktyki w Ukrainie oraz ryzyka eskalacji wojny również wobec państw NATO są pilne i ważne.

Przełom. I co dalej?

Zamówienie MON sprzed niecałych pięciu lat dotyczyło zaledwie czterech jednostek ogniowych, czyli teoretycznie samodzielnych ugrupowań wyposażonych w radar sektorowy i cztery wyrzutnie z 12 pociskami na kontenerach startowych. Jest to niby spora siła, ale nie jest w stanie w pełni skutecznie działać całkiem oddzielnie. Założeniem całości jest bowiem sieciocentryczność, którą uzyskuje się po wpięciu wystarczającej liczby radarów różnego typu w sieć wymiany danych. O ile pozyskane w tzw. pierwszej fazie kontraktu o kryptonimie Wisła radary Patriot „widzą” daleko, ale tylko w jednym kierunku, te przewidziane w drugiej fazie mają być „dookólne”, czyli wielokierunkowe. Ale to też nie wystarczy, by polska tarcza antyrakietowa zyskała oczy.

Kluczowym systemem w całej wielopiętrowej sieci jest Narew i jej kilkadziesiąt radarów krótkiego zasięgu, obejmujących w przybliżeniu całą wschodnią część Polski. Niestety, budowa tego szerokiego systemu nawet się nie zaczęła. Pewnym ekwiwalentem według MON ma być „mała Narew”, czyli wyrzutnie brytyjskich rakiet CAMM powiązane z radarami Soła polskiej produkcji. Ale to wciąż niedocelowa zdolność, która ma się zasadzać na radarach wyniesionych na masztach w celu wczesnego wykrywania i zestrzeliwania pocisków manewrujących i dronów, głównego oręża Rosji w atakach z powietrza. Tego systemu Polska nie uzyska w wystarczającym nasyceniu nawet za 10 lat.

Jednak warszawskie ćwiczenia patriotów to i tak przełom. Mieszkańcy Warszawy mają prawo nie pamiętać, kiedy baterie obrony powietrznej były widziane w mieście. Ostatni raz, gdy amerykańskie patrioty ćwiczyły obronę Warszawy, miał miejsce w Sochaczewie w 2015 r., a więc po pierwszej agresji Rosji na Ukrainę. Uzupełnieniem sojuszniczej mozaiki obrony antyrakietowej były coroczne ćwiczenia Astral Knight, w których NATO bez żadnych politycznych ogródek stawiało sobie za cel obronę wschodniej flanki przed uderzeniem rakietowym i lotniczym Rosji. Jednak przez większość tego czasu podwyższonej aktywności antyrakietowej Polska mogła niewiele zaoferować. Dziś, nawet jeśli są to tylko ćwiczenia, Wojsko Polskie deklaruje pewną samowystarczalność i zdolność odstraszania.

Jest to temat słabo szerzej dyskutowany, ale obrona antyrakietowa indywidualnych krajów ma znaczenie w bilansie odstraszania i obrony dla całego NATO. Równanie jest dość proste: jeśli ileś pocisków balistycznych czy manewrujących zestrzeli obrona jakiegoś kraju, to ileś tych pocisków nie dotrze gdzieś indziej. Bilans ten ma tym wyższą wartość, im bliżej linii frontu się zmaterializuje. Dlatego polska raczkująca obrona antyrakietowa ma znaczenie nie tylko dla nas i dlatego nasze rozproszone systemy przeciwlotnicze są tak wielką wartością dla państw i wojsk na naszym zapleczu. Warto więc, by za ćwiczeniami i za poniesionymi na nie wydatkami przyszła bardzo twarda argumentacja: co w zamian. Amerykańskie i niemieckie patrioty, brytyjski system Sky Sabre mogą nam nie wystarczyć.

Czytaj też: Amerykańska broń jądrowa w Polsce? Nie łudźmy się

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną