Margaret Atwood mawiała, że chcieć poznać osobiście autora czy autorkę, to tak jakby zapragnąć towarzyskich kontaktów z gęsią, tylko dlatego że lubi się foie gras. To zdanie padło w czasach, gdy pisarki i pisarze znani byli ze swej pracy, a nie z wizerunków w mediach społecznościowych.
Do twórców można się było zbliżyć na festiwalach lub spotkaniach autorskich, rzadziej na ulicy, chyba że przypadkiem się kogoś znanego rozpoznało. Piosenkarze, aktorki, literaci, malarki i artyści innych dziedzin udzielali wywiadów w radiu, telewizji, w gazetach. To oni mieli głos, a nie odbiorcy ich dzieł. Twórcy wypowiadali się zatem poniekąd ex cathedra, jeśli nie liczyć sytuacji knajpianych, gdzie bratanie się po kilku głębszych zacierało dystans.
Dziś w mediach społecznościowych głos ma każdy. I każda osoba może w nich być. Niektóre wydawnictwa, zanim podpiszą umowę na książkę, sprawdzają, ile osób obserwuje profil, jakiego rodzaju posty są tam publikowane i jakie wywołują reakcje. Bycie online to niemal obowiązek. Mieć zdanie na każdy temat to też już część pracy. Wiadomo: opinia czeka w przedpokoju, a kiedy pojawi się nowy temat, wyskakuje w kapciach i macha: „Tu jestem, mam monopol na prawdę!”. Znamy to z własnego doświadczenia, nie stronimy od wypowiadania się na tematy społeczne czy polityczne. No i mamy konta w mediach społecznościowych, każdy może do nas napisać i zapytać o ulubioną szminkę lub zdanie w sprawie szmirowatego serialu.
Pod postami osób, które prowadzą profile publiczne, komentować mogą wszyscy. Zwracanie się na „ty” w mediach społecznościowych jeszcze bardziej skraca dystans. Ostatnio po stronie komentujących coraz wyraźniej formułuje się liczba mnoga, pojawia się niepokojące „my”, które rozprawia się bez pardonu z niepopularną myślą danej twórczyni, czy też właściwie z nią samą.