Prawicowy komentariat z niechętną życzliwością odnotował mój wpis na Twitterze w sprawie migracji: „Sukcesy populistów wynikają w dużej mierze z tego, że lewica określa każdą dyskusję o migracji jako ksenofobię. Tymczasem mamy prawo do nierasistowskiej dyskusji o tym, ilu migrantów Polska i Europa mogą przyjąć, jakich potrzebujemy i co zrobić, aby stali się dobrymi obywatelami”. Założono, że tylko bronię Tuska przed krytyką z lewej flanki, ale sprawa jest głębsza.
Po pierwsze, jako uchodźca w Wielkiej Brytanii w latach 80. wiem, jak to jest. Człowiek miał powody polityczne, aby nie wracać do Polski stanu wojennego, ale przyczyny ekonomiczne też grały swoją rolę. Kraj wchodził w straconą dekadę, podczas której moi rodzice zarabiali według kursu rynkowego po kilkanaście dolarów miesięcznie. Pracując w hotelu czy pubie, stać mnie było wysyłać im paczki z takimi luksusami, jak szampon czy proszek do prania. Dyktatury przeważnie zubażają.
Masowe migracje Polaków na jednolitym europejskim rynku potwierdzają starą zasadę, że dobra i ludzie przepływają tam, gdzie osiągają wyższą cenę. Jeżeli obok siebie leżą dwa obszary: pokoju, dobrej infrastruktury, wysokich płac i wysokich świadczeń socjalnych, i drugi – wojen, pustkowi, niskich płac i słabych usług publicznych, to wiadomo, w którym kierunku ludzie będą przepływać. Na południe i południowy wschód od UE mamy obszar zamieszkany przez z górą miliard ludzi, którzy woleliby mieszkać tu niż tam. Nie można się im dziwić, ale też nie wszystkich możemy przyjąć. Ergo, granica musi być kontrolowana, a wolumen i jakość migracji powinny być regulowane naszymi potrzebami oraz możliwościami integracji.
W zakłamanej polskiej dyskusji o migracji racje są wymieszane. Uważam, że lewica nie chce przyjąć do wiadomości, że nie ma globalnego prawa człowieka do mieszkania, gdzie się chce.