Gdyby obudzono mnie w środku nocy i zapytano, z czym kojarzy mi się starożytna Grecja, odpowiedziałabym pewnie, że z harmonijnym pięknem. Białe posągi o wyliczonych matematycznie proporcjach, monumentalne świątynie Akropolu i Agrygentu, Platon wzlatujący do świata wiecznych idei na skrzydłach Erosa, i tak dalej. Grecy mieli na to wszystko słowo kalokagatia – od wyrażenia kalós kai agathós, co znaczy „piękny i dobry”. Z kalokagatią mamy do czynienia wtedy, kiedy człowiek piękny fizycznie jest jednocześnie dobry i etycznie odważny. Zbieżność taka nie mogła być sytuacją częstą nawet w Grecji, chodzi tu więc nie o rzeczywistość, a o pewien ideał – króliczka, którego goni się nie po to, żeby go złapać. Umykający króliczek ma działać jak moralny GPS – ciągnąć nas stale w górę, ku światłu.
Ta jasna, klasycyzująca wizja Grecji nie wydaje się już aktualna. Dzisiaj starożytna Grecja coraz częściej zaprasza nas do jądra ciemności na kurs nawigacji po wzburzonym morzu historii.
W jednym z listopadowych numerów „The New York Timesa” David Brooks nie owija w bawełnę i zadaje dawnym Grekom pytanie: „Jak nie oszaleć w czasach narastającej brutalności”. Z odpowiedzi, jaką u nich wyczytał, wynika, że najlepszą receptą na życie w epoce takiej jak nasza jest grecki tragizm, a mówiąc ściślej – świadomość tragiczna. Kluczowe dla niej jest rozpoznanie, że pokrywająca nasz świat warstewka cywilizacji jest zawsze krucha, a zbiorowe osunięcia się w barbarzyństwo – nieuniknione. Mądry człowiek wie, że nie istnieje taki postęp, który uchroniłby ludzkość przed regresem w szał nienawiści i okrucieństwa, dlatego tragiczny mędrzec i tragiczna wiedźma nie chowają głowy w piasek, tylko spokojnie patrzą, jak zapada ciemność.