W taksówce było miło, elokwentny kierowca trafnie diagnozował przyczyny warszawskich korków, zręcznie je przy tym omijając. Aż palnął: „Przyjeżdżają te dzikusy, cywilizują się i chcą u nas zostać. Gwałcą dziewczyny, i to ile!”. I od razu wskazał sunącego na sąsiednim pasie Ubera. W hali odlotów na Okęciu Grażyna wciąż myślała o tych dzikusach. Samolot do Alicante, dokąd leciała na unijną konferencję na temat praw autorskich, pękał w szwach. Język polski wypełniał go, potem rozlał się na tamtejsze lotnisko. A gdy po dwóch dniach konferencji udało się wyrwać nad morze, na deptaku polski konkurował z rosyjskim, a zadowoleni Polacy maszerowali wzdłuż przystani jachtów całymi rodzinami. „Żabie udka jadłem, ale ten zapach…” – doleciał strzęp zwierzeń. „Te różne robale podobno są źródłem białka” – odpowiedział ktoś polubownie.
„Cywilizujemy się” – pomyślała Grażyna. I choć prezydent widzi w Unii Europejskiej zagrożenie dla polskiej suwerenności, jego wyborcy zalegają w „Resto Don Pepe” chmarami, a kelnerzy próbują zgadnąć, co znaczy „po-rząd-nie wy-pie-czo-ny!”.
Polska to kraj paradoksów. Chcemy jeździć do Alicante i szykować tam sobie bezpieczne miejscówki w razie, gdyby czołgi rosyjskie zapędziły się w lubelskie. Ale Unii nie lubimy, bo nam wciąż coś nakazuje, np. honorować małżeństwa jednopłciowe, a to już, jak wiadomo, jawna potwarz dla polskiego patrioty. Masowo jeździmy pracować do innych krajów, ale kiedy u nas pojawiają się pracownicy spoza Polski, burzymy się. Że nie gwałcimy? „Dom dobry” Wojciecha Smarzowskiego pokazuje inną wizję Polski i jest ona bliska temu, co znamy z życia, począwszy od odgłosów awantur w blokach, po siniaki sąsiadek nieskutecznie tuszowane korektorem.