Nie znam filozofa, który mówiłby tak mądrze jak mój model językowy AI. Na razie kompiluje fachowe artykuły, lecz w przyszłości pożywi się własnymi wytworami. Ludzkie teksty przykryje grubą warstwą „generyków”. I co teraz? Nagle się okazało, że my, ludzie wyszczekani, po prostu mamy w głowach generatory różnych ględ, które na komendę wydajemy z siebie paszczą lub palpacyjnie na klawiaturze – machinalnie, na papuzią modłę, aczkolwiek kudy nam do ej-aja!
Od dwóch lat uniwersytety całego świata znalazły się w prawdziwym stuporze. Oniemiałe udają, że nic się nie stało, i na oślep próbują przeżyć choć jeden rok więcej po staremu. Analogowi adiunkci zapewniają, że to nic, bo przecież można ze studentami rozmawiać i sprawdzać ich wiedzę oralnie. Dodajmy, że można też jeździć na hulajnodze, gdyby akurat zabrakło na świecie benzyny. Albo jeść ciastka, gdyby zabrakło chleba.
Jakże jesteśmy bezradni w obliczu tej katastrofy! Jesteś szczęściarzem, gdy twoim warsztatem pracy jest laboratorium albo wykopaliska. Tam białkowy prarobot ze stopniem doktora może się jeszcze dekować przez kilka lat. Jednak gdy wyłącznie piszesz, jesteś skazany na zagładę. Dosłownie w ciągu dwóch lat wszelkie humanistyczne prace pisemne – od studenckich esejów zaliczeniowych aż po rozprawy habilitacyjne i tzw. książki profesorskie – straciły wszelki sens. Maszyna wszystko napisze lepiej, więc po co robić to za nią? A skoro wszystko, co pisemne, będzie z maszyny albo będzie nieudolnym maszyny naśladowaniem, to na cholerę cokolwiek czytać? Maszyny przeczytają się same – z większym pożytkiem przetwórczym niż jakikolwiek doktor „zbierający dorobek” do habilitacji.
A przecież to tylko początek. Jest kwestią kilku lat, gdy zdolność maszyn w zakresie prowadzenia badań naukowych definitywnie przewyższy zdolności nawet nadprzeciętnych naukowców.