Miej własną politykę.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Nie stworzono mnie w komputerze

Fot. Wojciech Druszcz Fot. Wojciech Druszcz
Rozmowa z Kingą Rusin, dziennikarką i prezenterką TV.
Edyta Gietka: – Przeglądając popularne gazety można odnieść wrażenie, że owszem – jest pani osobą utalentowaną, urodziwą, przebojową – ale przede wszystkim jest pani osobą rozwiedzioną.
 

Kinga Rusin: – Mam firmę, która zajmuje się piarem, i znam te mechanizmy. W życiu zawodowym osoby publicznej, niestety, zwykle nie dzieje się nic tak spektakularnego, żeby sprzedać nakład. Ale jak dzieje się w życiu prywatnym, w jakimś układzie towarzyskim, dziennikarze dzwonią masowo.
  
O co panią pytano przez te dwa lata?

To był czas irytującego nagabywania mnie na temat przeszłości, straszna chęć wyciągnięcia ode mnie żalu w głosie, czekanie, że ona jednak zmięknie, coś powie. W pewnym momencie miałam wrażenie, że wciśnięto mnie na siłę, poza mną, w ramki ofiary. Mówię dziennikarzowi, że lubię konie, on pyta, czy to terapia. Odpowiadam mu: pasja, bo z niczego się nie leczę. Nie chcę obrazu Kingi Rusin – polskiej męczennicy.

Jak się przechodzi bez psychicznego draśnięcia przez epizod w życiu, który i bez wścibskiej asysty mediów wydaje się bardzo trudny? Czy potrzebna jest jakaś cecha osobowości? Jakaś technika radzenia sobie z życiem?

Nie wiem, czy bez draśnięcia, ale jedno wiem na pewno: rozwód, bo pewnie to ma pani na myśli, to był początek nowego życia. Szybko zamknęłam tamten rozdział, uwolniłam się od złych myśli i mogłam zacząć działać z jakąś nową siłą, o której nie miałam nawet pojęcia, ale która we mnie na pewno gdzieś była uśpiona. To znamienne, że moja kariera rozkwitła po rozwodzie. Czytałam ostatnio raport, z którego wynikało, że nie jestem wyjątkiem. W sumie to smutne, bo wniosek jest taki, że małżeństwo nie daje części kobiet bodźca do rozwoju. Jestem osobowością zadaniową, w momentach porażki, w trudnych chwilach bardzo się mobilizuję. Tak samo było z początkiem mojej kariery. Gdy w 1993 r., między jednym kolokwium a drugim (studiowałam italianistykę), poszłam do telewizji na konkurs prezenterów, fakt, że wybrano mnie z kilkuset osób, traktowałam jako coś zabawnego. Zabawa się skończyła, kiedy okazało się, że czytanie programu to na Zachodzie anachronizm, więc zwalniają spikerki. Gdy moja pozycja została zagrożona, bardzo starałam się pokazać, że stać mnie na więcej niż tylko zapowiadanie dobranocki. W marcu 1994 r., po 3 miesiącach w roli telewizyjnej dziennikarki, dostałam Wiktora w kategorii odkrycie roku.

Wkrótce jednak wyglądało na to, że bez żalu poświęca pani karierę na rzecz rodziny i macierzyństwa, wyjeżdżając na kilka lat do Stanów Zjednoczonych.

To nie było poświęcenie. Jestem dzieckiem z rozwiedzionej rodziny, w czasach mojego dzieciństwa to była rzadko spotykana sytuacja – byłam jedynym takim dzieckiem w klasie. Nigdy nie miałam możliwości sprawdzić, jak to jest żyć w pełnej rodzinie, bo rodzice nie założyli drugich związków. Weszłam w małżeństwo jak w nową bajkę. Rzeczywistość rodzinna była dla mnie rzeczywistością równie fascynującą jak telewizyjna. Wyjazd do Stanów Zjednoczonych po pierwsze wydawał mi się bardzo romantycznym pomysłem, po drugie – gdzie można nauczyć się telewizji lepiej niż tam?

Mówi pani: gdy moja pozycja została zagrożona... Albo: jestem osobowością zadaniową. Czy rację mają ci, którzy mówią, że pod powierzchownością osoby miłej i przystępnej kryje się twardzielka?

Trzeba być twardą, ale bez przesady. To pewnie seksizm i truizm, ale kobiecej kobiecie naprawdę jest łatwiej. Należałoby więc połączyć pewną delikatność i eteryczność ze zdecydowaniem i żelazną konsekwencją. Bez determinacji niewiele da się osiągnąć. Można liczyć na szczęśliwe zbiegi okoliczności, ale można się przeliczyć. Ja nigdy nie wychodziłam z założenia, że coś mi się tak po prostu z góry należy. Dosyć szybko zorientowałam się, że sukces zawdzięcza się przede wszystkim sobie i swojej ciężkiej pracy, że bez ugruntowanej wiedzy nie będzie ugruntowanej pozycji. Teraz każdą w zasadzie osobę publiczną ocenia się po jej marce rynkowej. A marka to opinia i zwykłych ludzi, i specjalistów o możliwościach i walorach danej osoby. O dobrą markę trzeba dbać szczególnie, bo niełatwo ją zbudować, a łatwo głupimi decyzjami zniszczyć.

Jest teraz w zwyczaju, że ludzie znani zwierzają się publicznie, jak np. walczyli z alkoholizmem, rakiem. Jednych to żenuje, inni widzą w tym krzepiącą misję wobec ludzi w podobnej sytuacji życiowej. Pani start w rozrywkowym „Tańcu z gwiazdami” to – zachowując proporcje – miała być taka manifestacja?

Gościem „Dzień dobry TVN” była kiedyś twórczyni strony internetowej, na której rozwiedzione kobiety szukają porady. Mówiła, że stałam się dla nich wzorem. Te kobiety, zaczepiając mnie na ulicy, nie proszą o autograf. Chcą opowiedzieć swoją koszmarną historię. Piszą listy z prośbą, żebym pomogła rozwiązać życiowe problemy: pani Kingo, co mam zrobić? Powinnam odejść czy zostać? Gdzie iść? To są listy nie do mnie, ale do psychologów, adwokatów. Wysyłam swoje zdjęcie z autografem, dopiskiem, że trzymam kciuki. W zeszłym roku spędzałam sylwestra w górskim schronisku. Koło północy przyszła do mnie z kuchni starsza pani, wyściskała mnie i płakała, że to był dla niej taki trudny rok, nigdy nie myślała, że spotka ją takie szczęście, że właśnie mi może opowiedzieć swoje trudne życie. Chyba wtedy zdałam sobie sprawę, że moja obecność w „Tańcu z gwiazdami” ma jakiś pozarozrywkowy wymiar.

Pani zna świat mediów od podszewki, również dlatego, że sama prowadzi wywiady ze znanymi ludźmi. Musi pani sobie zdawać sprawę, że łzy będą z pani wyciskać siłą. Będą panią rozmiękczać, skłaniać do wyznań. Raz nawet już im się udało: powiedziała pani w „Tańcu z gwiazdami”, że odzyskała swoją kobiecość.

To było szczere wyznanie. Ale dotyczyło pewnego emocjonalnego stanu, w którym się znajdowałam, a nie, jak wiele osób sądziło, rozwodu. O rozwodzie nie powiedziałam ani słowa. Po tych, ocenianych jako dramatyczne, słowach zatańczyłam moją pierwszą w programie rumbę. Taniec został odebrany jako manifestacja kobiecości i erotyzmu. Cała historia trwała zaledwie trzy minuty czasu antenowego i działa się przede wszystkim w głowach widzów. Poparcie, które potem dostałam, traktuję jako przejaw zbiorowej sympatii i nie sądzę, aby widzowie się nade mną litowali. Myślę raczej, że dostarczyłam im wzruszeń, jakich nie spodziewali się po programie rozrywkowym. Można takie emocje ignorować albo je wyśmiewać, ale dla widza, który je przeżywa, są prawdziwe. Tak samo jak dla osoby, która się tymi emocjami dzieli.

Co w medialnym rozgrywaniu pani życia najbardziej panią wyprowadziło z równowagi?

Gdy opublikowano zdjęcie grobu mojego ojca tuż po wylaniu betonowych fundamentów. Na drugi dzień miał stanąć pomnik. Ktoś sprzedał zdjęcie betonu z dopiskiem: Tak jest pochowany ojciec Rusin. Nie jestem Larą Croft stworzoną w komputerze i wstawioną w telewizor.

Czasem jednak wychodzi pani mediom naprzeciw. Odpowiedziała pani na artykuł Tomasza Lisa, który ukazał się w „Polityce” w ramach akcji „Człowiek 0–7”. Musiała pani brać pod uwagę, że zostanie to odczytane również jako prywatna polemika między państwem.

To była akcja spontaniczna. Potraktowałam to raczej humorystycznie. Matka odsunięta na boczny tor obserwuje z boku, jak ojciec z nieznanym jej samej zaangażowaniem i uczuciem zajmuje się swoim ideałem kobiety, czyli córką. Do tego artykułu po prostu dopisałam kobiecy punkt widzenia. Dzięki temu czytelnicy mieli obraz całości. Jeśli mężczyzna pisze, że kobietą doskonałą jest dla niego córka, pytam: gdzie jest kobieta doskonała, z którą tę córkę ma? Dlaczego spacer ojca z żoną i dzieckiem nie zjedna takiej samej sympatii jak spacer ojca i dziecka bez żony?

Właśnie ruszyła pani strona internetowa. Można tam panią zobaczyć od pieluszek. Po co?

Jedna z gazet zadzwoniła do mnie pół roku temu, że robili badania, czyją historię ludzie chcieliby przeczytać w odcinkach. Zajęłam pierwsze miejsce w rankingu. Gdy stajesz się obiektem masowej wyobraźni, ludzie piszą o tobie, co chcą. Więc teraz ja chcę mówić o sobie swoimi słowami. Zawsze mam ze sobą kamerkę wielkości pudełka od papierosów, kręcę, gdy wokół mnie dzieje się coś ciekawego. Pokazuję siebie bez makijażu, jak jeżdżę na nartach albo jak robię zakupy na Piątej Alei, szukając okazji. Skoro ludzi fascynuje moje życie, niech zobaczą, że nie jestem koturnowym produktem wirtualnym. Strona ruszyła kilka dni temu. Choć nikogo nie informowałam, już pierwszego dnia przyszło 130 e-maili i teraz nie nadążam z odpowiedziami.

Dzieci też będzie pani kręcić?

Nie. Nigdy nie będę grać dziećmi i domem. Raz, 7 lat temu, wzięłam udział w sesji zdjęciowej z moimi córkami i do dziś tego żałuję. I proszę nie pytać, dlaczego.

Z pewnego wywiadu: „Pola, starsza córka, zrobiła awanturę, bo chciała oglądać »Fakty«, a Iga uparła się na »Dobranockę«...”.

Wczoraj nie chciała spać, żeby zobaczyć, kto będzie organizował Expo. Rano pierwsze pytanie Poli: mamo, Wrocław czy Korea? Ma 11 lat. Niedawno podczas luźnej rozmowy wygłosiła mi historię upadku muru berlińskiego, komunizmu, pierestrojki. Tak jeszcze po dziecinnemu, ale z sensem. Wyłącza niepotrzebne żarówki, selekcjonuje śmieci, woli wodę mineralną od soków z kartonów. Ale to normalne dziecko. Pytała ostatnio, czy na Wigilię będzie cola. Dla mnie najważniejsze jest, żeby dziewczynki były spontaniczne, radosne, otwarte na ludzi. To coś, co w psychologii nazywa się inteligencją społeczną, a w praktyce czyni życie łatwiejszym i weselszym.

Czy córki czują już, że swoją prywatność muszą chronić?

Są jeszcze za małe, żeby zrozumieć. W ostatni weekend Iga się popłakała, bo jechał za nami pan i robił zdjęcia. Mówię: nie zwracaj uwagi, trudno. Gdybym non stop rozmawiała z nimi, że trzeba chronić prywatność, dzieci urosłyby we własnych oczach, poczułyby się wyjątkowe. Wystarczy, że mają popularnych rodziców i potrafią to po swojemu wykorzystać. Wczoraj byłyśmy na zakupach i młodsza córka bardzo chciała nauszniki, uważałam, że nie są jej do niczego potrzebne. Stanęła przy kasie: moja mama Kinga Rusin nie chce mi kupić nauszników (śmiech).

Nie paraliżuje pani myśl o nowym związku? Że i on zostałby przemielony publicznie?

Każda myśl o ułożeniu sobie życia, związaniu się z kimś, rodzi u mnie wątpliwości. Czy osoba, którą mam szansę poznać, będzie uczciwa, czy nie będzie chciała tym związkiem załatwić jakichś swoich spraw? Jeżeli jej uczucie wobec mnie będzie szczere, to czy nie zniszczy go życie pod ciągłym obstrzałem Tu naprawdę trzeba dużej odporności psychicznej.

Płacze pani czasem?

Na filmach często.

A w życiu?

Nie ma człowieka, który się nie ugnie, gdy na przykład liczy osoby przy stole wigilijnym. W 2004 r. siedziało nas przy stole piętnaścioro, rok później już tylko siedmioro. Zawsze była dla mnie znacząca ta wigilijna arytmetyka.
 
rozmawiała Edyta Gietka


Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną