Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Płacz nad trumną

Fot. Leszek Zych Fot. Leszek Zych
Wybitne jednostki, zły system, zdemoralizowane środowisko – oto w skrócie stan polskiej nauki. A reformy to zbyt poważna sprawa, by je zostawić samym uczonym. Zbyt wielu z nich blokuje zmiany, bo może na nich stracić.
JR/Polityka
JR/Polityka

Najpierw dobra wiadomość: dr Maciej Wojtkowski, fizyk z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, otrzymał w ub.r. bardzo prestiżową unijną nagrodę EURYI, coś w rodzaju Nagrody Nobla dla młodych naukowców. Nagroda to chwała, ale i olbrzymie pieniądze, ponad milion euro na pięć lat badań.

Niestety, wkrótce po sukcesie Wojtkowskiego z Brukseli powiało chłodem – wśród ponad dwustu laureatów pierwszego wielkiego konkursu powołanej w 2006 r. Europejskiej Rady Nauki (Eurfopean Research Council) nie ma ani jednego Polaka pracującego naukowo w Polsce, choć startowało ok. 200 młodych polskich naukowców. To istny pogrom, biorąc pod uwagę, że do czołówki przebił się nawet badacz z maleńkiego Cypru. Czy jest się czym przejmować? Może to tylko przypadek...

European Research Council została powołana po to, by wymyślić sposób wspierania badań, dzięki któremu najlepsi uczeni, młodzi i starsi, stwierdzą, że opłaca się prowadzić badania w Europie, a nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Dysponująca budżetem ponad miliarda euro rocznie ERC postanowiła rozpocząć działalność od konkursu na projekty badawcze dla młodych naukowców, czyli doktorów od dwóch do dziewięciu lat po doktoracie. Dla najlepszych przewidziano granty w wysokości od 200 do 400 tys. euro rocznie przez pięć lat, a więc do wzięcia było nawet 2 mln euro! Odzew przekroczył wszelkie oczekiwania, zamiast planowanych góra 3 tys., zgłosiło się ponad 9 tys. chętnych. Wydawałoby się, że idealna okazja dla Polaków nieustannie narzekających na brak pieniędzy na badania naukowe.

Wystartowało zaledwie dwustu. Ale ta słaba frekwencja to nie tyle wyraz lenistwa lub braku informacji, ile realna ocena możliwości. Podczas pierwszej selekcji recenzenci oceniali kandydatów tylko na podstawie materiałów pisemnych, zwracając uwagę na dorobek uczonego i jakość pomysłu badawczego. Należało więc m.in. pochwalić się publikacjami naukowymi. I tu zaczynają się schody.

W Polsce optymalną strategią naukową jest częste publikowanie w czasopismach średniej jakości – wyjaśnia prof. Leszek Kaczmarek, biolog z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Nenckiego PAN i recenzent w konkursie ERC. – Skoro bowiem u nas niemal tyle samo punktów podczas oceny pracy można dostać za artykuł w „Science”, jak w znacznie gorszym, a więc i bardziej dostępnym piśmie, po co się wysilać? Jego zespół w ERC musiał ocenić 450 wniosków, by wyłonić kilkudziesięciu finalistów. W pierwszej kolejności do odstrzału szli ci, którzy mieli słabiej udokumentowane wyniki. W takiej sytuacji mści się kult średniactwa. Prof. Wojciech Stec, chemik, wiceprezes PAN, komentuje dosadnie: – W polskiej nauce panuje etos stosu publikacji. Nieważna jakość, liczy się ilość.

Diagnoza

– Celem konkursu ERC było wyłonienie młodych naukowców, zdolnych do konkurowania z najlepszymi zespołami z całego świata – dodaje prof. Maciej Żylicz, prezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. To twarda konkurencja, a nie akcja charytatywna. Okazało się, że nasz system po prostu do takiej konkurencji nie przygotowuje. A problemem zasadniczym jest, jak przyznaje prof. Michał Kleiber, prezes Polskiej Akademii Nauk, minister nauki w rządzie SLD i jeden z 22 członków European Research Council, brak instytucji naukowych na światowym poziomie. Fiasko w konkursie to nie przypadek, to po prostu symptom terminalnej choroby nauki w Polsce.
 

Zgodnie z danymi z Essential Science Indicators (główne wskaźniki naukowe) polska nauka, jeśli mierzyć liczbą publikacji naukowych w czasopismach uznanych w światowym obiegu, zajmuje 19 miejsce na 148 analizowanych państw. Wydawałoby się, że nieźle, a nawet bardzo dobrze. Tyle tylko, że z opisem naszej nauki jest jak z radiem Erewan. Zajmujemy więc 19 miejsce, ale pod względem cytowań (ten wskaźnik mierzy wpływ publikacji na stan ogólnej wiedzy) już miejsce 25. Jeśli zaś chodzi o średnią liczbę cytowań na artykuł plasujemy się dopiero na 89! Potwierdza się więc wcześniejsza teza: publikujemy dużo, lecz albo mało istotnych doniesień, albo w mało istotnych czasopismach.

Wiadomo, że statystyki uogólnione wyjaśniają niewiele. Lepiej popatrzeć, w jakich dyscyplinach nasi uczeni radzą sobie najlepiej, a w jakich najgorzej. Okazuje się, że niezmiennie od czasów jeszcze PRL jesteśmy lokalnym mocarstwem, jeśli chodzi o fizykę, matematykę i chemię. Dorobek fizyków zapewnia nam niezłe 13 miejsce, jeśli mierzyć liczbą cytowań. Matematycy lądują na 15, a chemicy na 17 pozycji. Również 17 miejsce zajęli uczeni badający kosmos. Nie istnieją praktycznie w światowym obiegu polskie nauki społeczne i ekonomiczne (odpowiednio 44 i 39 miejsce). Czemu się dziwić, skoro wybitny polski socjolog prof. Henryk Domański stwierdził kiedyś na publicznym zebraniu: polska socjologia nie stawia ważnych pytań badawczych, a szukając odpowiedzi na pytania postawione, nie stosuje najnowszych metod. Jest anachroniczna.

Niestety, nie należy jednak nadmiernie cieszyć się nawet względnie mocną pozycją w naukach ścisłych. Bo grunt szybko obsuwa się spod nóg: analiza polskich prac naukowych w okresie 2001–2005 pokazuje, że we wszystkich 20 (z wyjątkiem nauk kosmicznych) dyscyplinach nasz wpływ na naukę światową zmniejszył się w niektórych przypadkach nawet o połowę. Co się dzieje? Wyprzedzają nas gracze, których 10–15 lat temu nikt nie posądzałby o dzisiejsze wyniki. Bo żeby Koreańczycy prześcignęli Polaków w chemii? Co robi prawie 100 tys. polskich naukowców, skoro o większości świat nic nie wie, a ich wpływ na produkcję wiedzy jest znikomy?

Pieniądze na przeżycie

– Proponuję następujący rachunek – mówi prof. Michał Kleiber. – Pod względem demograficznym Polacy stanowią ok. 8 proc. ludności Unii Europejskiej. Taki powinien też być nasz wkład do europejskiej nauki. Nauka wymaga jednak finansowania, a nasz wkład do unijnego PKB wynosi zaledwie 2 proc. A polskie nakłady na badania stanowią zaledwie 0,7 proc. pieniędzy przeznaczanych na naukę w UE. Uczciwe chyba byłoby się odnosić do tego wskaźnika. Wówczas uznałbym fakt, że Polacy zdobyli 1,3 proc. środków możliwych do zdobycia w ramach VI Programu ramowego UE (wielki program wspierania prac badawczo-rozwojowych) za sukces.
 

Rzeczywiście, Polska przeznaczyła z budżetu państwa w ubiegłym roku na naukę 3,7 mld zł, poniżej 0,4 proc. PKB, na szkolnictwo wyższe 10,4 mld zł. Budżet badawczy jednego tylko Stanford University, intelektualnego zaplecza Krzemowej Doliny, wynosił wówczas 975 mln dol., w 87 proc. pochodzących z budżetu federalnego. Inaczej: państwo amerykańskie dotuje badania na jednej tylko, doskonałej co prawda, uczelni kwotą niewiele mniejszą od pieniędzy, jakie na badania w ogóle przeznacza najwierniejszy sojusznik Stanów Zjednoczonych, państwo polskie. Sprowadźmy te liczby do bardziej osobistego poziomu: Polak wydaje rocznie na naukę 17 euro, „stary Europejczyk” 167 euro.

O finansowych niedostatkach nauki w Polsce wiadomo jednak od dawna, politycy systematycznie od kilkunastu lat zmniejszają realne nakłady na badania. Czy w tym czasie nie można było po prostu skrócić badawczego frontu i zostawić tylko najlepsze ośrodki, zwiększając im przydział pieniędzy? – To nie takie proste – wyjaśnia prof. Michał Szulczewski, przewodniczący Rady Nauki. – Nauka dziś pełni znacznie więcej funkcji niż badania poznawcze. Stanowi zaplecze dla przemysłu, edukacji, a także tworzy ważny element infrastruktury cywilizacyjnej państwa. W wielu przypadkach praca naukowa to wysokiej jakości rzemiosło, wymagające dużych umiejętności, niekoniecznie jednak geniuszu. W tej chwili nie starcza nawet na utrzymanie tej podstawowej infrastruktury, sprzęt w laboratoriach ulega szybkiej dekapitalizacji.

Istotnie, w Unii Europejskiej łączne nakłady na badacza osiągnęły poziom 156 tys. euro, w Polsce zaledwie 10 tys. euro. Co gorsza, 64 proc. środków budżetowych idzie na tzw. działalność statutową, czyli utrzymanie jednostek naukowych. Tylko ok. 15 proc. dysponowanych jest w trybie konkursowym na projekty badawcze.

– Przy tak niskich nakładach bardzo trudno prowadzić politykę naukową zmierzającą do różnicowania instytucji naukowych, mocno wspierającą jakość badań – dodaje prof. Szulczewski.
 

  

Przekleństwo boomu

Niewątpliwie przekleństwem polskiej nauki jest słynny boom edukacyjny i pęd do studiowania. Liczba studiujących zwiększyła się w Polsce w okresie transformacji pięciokrotnie, liczba nauczycieli akademickich zaledwie o 30 proc. Ponad 70 proc. polskich naukowców zatrudnionych jest w wyższych uczelniach, których głównym obowiązkiem ustawowym jest nauczanie, a nie prowadzenie badań. Olbrzymia liczba studentów to znaczne obciążenie dydaktyczne i mniej czasu na laboratorium. A także liczne pokusy, zwłaszcza dla profesorów kursujących z wykładami do prywatnych uczelni. Błędne koło zaczyna działać: bez dobrych badań nie ma dobrej dydaktyki, a czasu zaczyna brakować nawet na studiowanie bieżącej literatury.

W efekcie polskie uczelnie w światowych rankingach wypadają jeszcze gorzej niż polska nauka. Zaledwie dwa nasze uniwersytety, Jagielloński i Warszawski, znalazły się (w czwartej setce) w rankingu 500 najlepszych uczelni światowych przygotowywanym przez Uniwersytet w Szanghaju.

Jak wynika z „Autodiagnozy polskiego środowiska naukowego” opublikowanej jesienią ub.r. przez Collegium Civitas, wszyscy wiedzą, że jakość dydaktyki i badań na uczelniach upada. Studenci jednak się nie buntują, bo chcą skończyć studia. Młodsi pracownicy naukowi nie protestują, bo chcą zrobić doktoraty, wyjechać na stypendium, a z czasem także muszą przebrnąć przez habilitację. Profesorowie nie zmieniają stanu rzeczy, bo ten im dobrze służy. W skrócie, feudalizm pełną gębą, a do tego nepotyzm, kumoterstwo...

Dość! Taka diagnoza może zabić nie tylko pacjenta. Musimy w Polsce zdefiniować problem tak, jak zrobiła to Unia Europejska. Czas zrozumieć, że nauka jest jednym z najgorętszych frontów współczesnej, globalnej konkurencji, a decydujące batalie rozgrywają się w wojnie o talenty. W konkursie ERC wystartowało 9 tys. chętnych, pamiętajmy jednak, że w ciągu roku do firmy Google napływa milion wniosków o pracę! Szansę na sukces ma zaledwie jeden na kilkuset aplikujących. Najlepsi z najlepszych są wysysani przez wielkie korporacje i zagraniczne laboratoria. Jeśli nie chcemy, by nauka była elementem systemu pomocy społecznej zajmującym się redystrybucją zasiłków wśród kilkudziesięciu tysięcy osób, które nie znalazły zatrudnienia w atrakcyjniejszych sektorach, musimy tym najlepszym z najlepszych stworzyć finansowe i systemowe warunki pracy w Polsce. Jeśli nas na to nie stać, lepiej od razu wykreślmy dział nauka z budżetu państwa.

Czas na leninowskie pytanie: co robić? Są odpowiedzi, dobrze przemyślane przez reformatorów, którzy od lat walczą ze zdegenerowanym systemem. Czas, by przestać traktować ich jak Don Kichotów zmagających się z wiatrakami. Prof. Maciej Żylicz twierdzi, że system można usprawnić kilkoma zdecydowanymi i realnymi działaniami (opublikował w „Polityce” 45/01 artykuł na ten temat zatytułowany „Samoochrona”). – Należy doprowadzić do wzrostu konkurencyjności przy pozyskiwaniu środków na badania. Dyrektorzy muszą mieć interes w zatrudnianiu najlepszych naukowców, bo tylko tacy zagwarantują, że przyciągną wiele dużych grantów. By tak się stało, wszystkie stanowiska naukowe powinny być obsadzane drogą konkursów. I to międzynarodowych, a zatrudnienie powinno mieć charakter kontraktowy, ograniczony w czasie, by zagwarantowany dożywotni etat nie powodował gnuśności – wylicza prof. Żylicz. Tak zrobili Niemcy reformując system nauki w byłej NRD, na podobnej zasadzie działa w Polsce Międzynarodowy Instytut Biologii Molekularnej i Komórkowej powstały na mocy umowy między UNESCO i polskim rządem. – Pracuję w tym Instytucie na kontrakcie i wiem, że jeśli w ciągu pięciu lat nie wykażę się wynikami naukowymi, międzynarodowy zespół recenzencki oceni mnie negatywnie – dodaje prof. Żylicz.

Mobilność

Każdy, kto interesuje się historią nauki, musi być zdumiony, jak intensywne kontakty międzynarodowe utrzymywali uczeni już w czasach Kopernika. Nie było Internetu i tanich linii lotniczych, istniała jednak gęsta, dynamiczna sieć kooperacji i wymiany. We współczesnej Polsce zatrudnienie w nauce przypomina pracę w starej japońskiej korporacji: – Normą jest, że naukowcy całe życie pracują na uczelni, w której kończyli studia – mówi prof. Andrzej Jajszczyk z Akademii Górniczo-Hutniczej. – Powinniśmy, wzorem innych krajów, zabronić kontynuowania kariery w ośrodku, w którym robiło się doktorat. Uczeni muszą być w ruchu.

Fundacja na rzecz Nauki Polskiej wprowadziła system stypendiów mających zachęcać młodych badaczy do przenoszenia się między ośrodkami. – Musieliśmy zrezygnować z programu z powodu braku chętnych – informuje dr Tomasz Perkowski, wiceprezes Fundacji. A prof. Jajszczyk dorzuca: – Wszyscy mi mówią, że w Polsce nie sposób wymusić mobilności uczonych, i wymieniają dziesiątki wydumanych powodów. Wiem jednak, że to możliwe, bo sam pracuję już na czwartej uczelni i już kilka razy zmieniałem miejsce zamieszkania. Oczywiście, ruch nie jest celem samym w sobie. Konieczność zmiany miejsca prowadzenia badań skutecznie przecina więzy nepotyzmu i małych układzików. To w ich wyniku formalnie konkursowy sposób obsadzania stanowisk badawczych jest w większości przypadków fikcją, a konkursy są ustawiane pod konkretnych ludzi. Wszyscy o tym wiedzą, mało kogo to dziwi.

Mobilność oznacza także szerokie otwarcie polskich laboratoriów dla uczonych z zagranicy. – Jak ich jednak ściągać do Polski, skoro odstraszają nie tylko warunki finansowe, ale także absurdalny obowiązek nostryfikacji dyplomów, wymagany również od obywateli Unii – zastanawia się prof. Stec.

Wpuścić do sieci

Zatęchły system od lat rozszczelnia Fundacja na rzecz Nauki Polskiej. Udowadnia, że światowe standardy oceniania jakości prac naukowych sprawdzają się doskonale w Polsce. Fundacja nie waha się zatrudniać zagranicznych recenzentów do oceny wniosków w licznych programach stypendialnych adresowanych do wszystkich grup naukowców, od młodych adeptów po najbardziej zasłużonych honorowanych Nagrodą FNP, tzw. polskim Noblem. – Pokazujemy, że można, tworzymy pewne standardy – mówi prof. Żylicz. – Nie przeceniamy jednak swojej roli, dysponujemy wszak zaledwie minimalnym procentem środków, jakie idą w Polsce na naukę.

Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by powołać w Polsce instytucję podobną do European Research Council – twierdzi prof. Michał Kleiber. Jej funkcję mogłaby pełnić zapowiedziana jeszcze przez poprzedniego ministra nauki prof. Michała Seweryńskiego Agencja Badań Poznawczych. Chodzi o to, żeby wyłączyć część pieniędzy przeznaczonych na naukę spod kurateli biurokratycznej i skierować ją na odważne, podobne jak w ERC, finansowanie badań najwyższej jakości, zgodnie ze światowymi standardami. – Nowoczesny system rozdziału środków na badania musi być elastyczny – i możliwy do zmian – dodaje prof. Kleiber.

Otwartość dziś oznacza jednak nie tylko gotowość do współpracy w skali globalnej. Cała nauka przeżywa wielki wstrząs wywołany rewolucją komunikacyjną, której uosobieniem jest Internet. Jednym z najważniejszych i najtrudniejszych zadań badacza jest informowanie o wynikach swoich prac. Tradycyjnie służy do tego system czasopism naukowych. Internet stał się siłą rozsadzającą ten skostniały schemat. – W grudniu ub.r. George W. Bush podpisał ustawę zobowiązującą, by wszystkie publikacje powstałe w wyniku badań sfinansowanych przez amerykańskie Narodowe Instytuty Zdrowia, a więc z pieniędzy publicznych, były ogłaszane za darmo w Internecie w 12 miesięcy po publikacji w czasopiśmie naukowym – informuje prof. Marek Niezgódka z ICM, Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Uniwersytetu Warszawskiego, które tworzy Domenę Internetowych Repozytoriów Wiedzy. – Podobną decyzję podjęła ERC. Nic nie stoi na przeszkodzie, by podobny obowiązek wprowadzić w Polsce.
 

Rzeczywiście, skoro zdecydowana większość badań finansowana jest z kasy publicznej, nie ma powodu, by podatnicy nie mieli możliwości dotarcia do wyprodukowanej za ich pieniądze wiedzy. Ta otwartość jest szczególnie istotna w odniesieniu do dyscyplin naukowych o zasięgu lokalnym, które ze względu na temat nie mają szansy zaistnieć w obiegu międzynarodowym. Chodzi tu zwłaszcza o różnorodne studia humanistyczne i społeczne. Skoro na badaniach tych nie jest w stanie poznać się zagranica, niech mają szansę zapoznać się z nimi Polacy. Niestety, wielu będzie zawiedzionych, gdy przekona się, jak duża część produkcji naukowej to po prostu kiepska publicystyka.

Reformy, reformy

Reformy już trwają, zapewnia prof. Szulczewski. Problem w tym, że wraz z każdą zmianą władzy zmienia się długofalowa strategia. W istocie więc żaden z planów obliczonych na 10–15 lat nie przetrwał dłużej niż parlamentarna kadencja. Strategię opracowaną w 2004 r. przez prof. Kleibera wycofał prof. Seweryński, minister nauki w rządzie PiS. Jego strategia została skrytykowana przez Radę Nauki, a ponieważ przy okazji zmienił się rząd, trwają intensywne prace nad nową strategią reformy nauki. Przy okazji dokonują się jednak zmiany instytucjonalne, miejsce dawnego KBN zajęło Ministerstwo Nauki, połączone od 2005 r. z resortem szkolnictwa wyższego. Powstała Narodowa Rada Badań i Rozwoju mająca finansować projekty badawcze istotne dla gospodarki.

Wiadomo jednak, że bez trwałej politycznej woli systemowe zmiany w polskiej nauce nie mają szans powodzenia. Nawet reformatorzy nie są do końca zgodni co do swych celów, dopatrując się u swych kolegów reprezentacji korporacyjnych i partykularnych interesów. W takiej sytuacji potrzebny jest silny impuls z zewnątrz, zgodnie z zasadą, że dziś nauka to zbyt poważna sprawa, by zostawić ją samym uczonym. – Politycy chyba rozumieją ten problem – twierdzi prof. Szulczewski. – Mają jednak na głowie bardziej palące potrzeby i cele prorozwojowe przegrywają z doraźnymi celami społecznymi.

Minister nauki prof. Barbara Kudrycka przygotowuje program reform. Do prasy trafiają przecieki zapowiadające likwidację habilitacji, możliwość robienia doktoratu po licencjacie, tworzenie uczelni flagowych. Szczegóły założeń reformy systemu nauki i szkolnictwa wyższego poznamy w najbliższych dniach – wypracowały je powołane przez panią minister zespoły ekspertów. – Reformy mają mieć charakter kompleksowy i objąć jednocześnie system nauki oraz szkolnictwa wyższego – deklaruje prof. Kudrycka i dodaje: – Zgadzam się z wieloma ideami, jak choćby koniecznością otwarcia naszej nauki na zagranicę poprzez włączenie zagranicznych recenzentów i uczonych z zagranicy do pracy w polskich zespołach badawczych. Szersze upublicznienie wyników badań dobrze wpłynęłoby na pracę zespołów oceniających projekty zgłoszone do finansowania, bo skłaniałoby do większego namysłu – tak, by nie wspierać projektów niskiej jakości. Jestem także za powołaniem postulowanej przez środowisko akademickie Rady Nauki i Innowacyjności przy premierze RP, bo na obecnym etapie rozwoju cywilizacyjnego problematyka naukowa przenika wszystkie sfery życia państwa i potrzebny jest mocny politycznie organ koordynujący.

Prof. Szulczewski jest umiarkowanym optymistą. Czy jednak pani minister zdecyduje się podjąć konkretne i długofalowe decyzje, tym samym stając w oku cyklonu? Ma niepowtarzalną okazję związaną z dodatkowym strumieniem pieniędzy z Unii Europejskiej, wiele miliardów euro może zasilić skromny budżet nauki i pomóc zmodernizować przestarzałą infrastrukturę. Sceptycy, którzy przeżyli już wszystkie próby reformy, mówią: – Pani minister daje się wygadać, a zrobi niewiele.

W istocie chodzi jednak o coś więcej niż samą naukę. W kolejnych perspektywach finansowych Unii Europejskiej zmniejszać się będzie udział pieniędzy z programów strukturalnych i spójności, które będą zasilać programy wspierające innowacyjność unijnej gospodarki. Coraz więcej pieniędzy będzie dzielonych w ramach konkursów, w których podobnie jak w ERC, liczyć się będzie bezwzględna jakość, a nie historyczne zasługi kraju w walce z komunizmem. Reforma systemu nauki i uczelni wyższych będzie dobrym testem, czy możemy nawiązać kontakt ze światem używając języka obowiązującego w XXI w. Potraktujmy porażkę młodych polskich naukowców jak nasze Pearl Harbor lub szok sputnikowy. Zanim będzie za późno.
 

Polityka 14.2008 (2648) z dnia 05.04.2008; Raport; s. 32
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną