Miej własną politykę.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Prawo czy pięść

Jaruzelskiego i innych (na zdj. ze Stanisławem Kanią) prokuratorzy IPN oskarżyli o przestępstwo „udziału w zbrojnej organizacji”. Fot. Jacek Wajszczak / REPORTER Jaruzelskiego i innych (na zdj. ze Stanisławem Kanią) prokuratorzy IPN oskarżyli o przestępstwo „udziału w zbrojnej organizacji”. Fot. Jacek Wajszczak / REPORTER
Czy PRL była legalnym państwem, czy organizacją przestępczą, której prawa trzeba dzisiaj uznać generalnie za szkodliwe i nieważne? Wiele spraw związanych z rozliczeniem Polski Ludowej, jakie się ostatnio pojawiły, wymaga odpowiedzi na to pytanie.

 

Dlaczego na ławy oskarżonych o nadużycie władzy w latach 80. trafiają esbecy i milicjanci, a do tej pory nie może dojść do procesu generała Wojciecha Jaruzelskiego i innych autorów stanu wojennego (sąd bowiem odesłał tę sprawę prokuraturze z poleceniem uzupełnienia dowodów)?

Czy – jak stwierdził Sąd Najwyższy – po 13 grudnia 1981 r. sędziowie musieli stosować prawo stanu wojennego? Czy przeciwnie – mieli obowiązek je odrzucić, jak sugeruje rzecznik praw obywatelskich, który uchwałę SN zaskarżył do Trybunału Konstytucyjnego? I dlaczego Sąd Najwyższy nie chce znieść immunitetu sędziom, którzy stosowali dekret z 13 grudnia 1981 r., a skazywani są członkowie kolegiów ds. wykroczeń, którzy w postępowaniach wobec działaczy opozycji w połowie lat 80. wydawali orzeczenia uznane potem za niesłuszne przez tenże Sąd Najwyższy?

A czy idea zwrotu upaństwowionego po 1944 r. majątku ma być spełniona niezależnie od kosztów dla budżetu i współczesnych pokoleń? Oraz bez względu na to, że generalne podważenie powojennej nacjonalizacji mogłoby ułatwić występowanie z roszczeniami chociażby obywatelom Niemiec, których przodkowie żyli niegdyś na terenie obecnej Polski? Tym m.in. na specjalnym seminarium w Sejmie straszył PiS.

W gruncie rzeczy bowiem przy rozliczeniach komunizmu kluczowa okazuje się ocena stanowionego w PRL prawa: czy i na ile było ono legalne? Najzagorzalsi prawicowcy spod znaku PiS, uważający PRL za państwo przestępcze, a SB za mafię, nagle łagodnieją, kiedy chodzi o Ziemie Odzyskane czy nacjonalizację majątków, zwłaszcza żydowskich. Wtedy okazuje się, że PRL to było jednak jakieś państwo, uznawane przez demokratyczne kraje, a nacjonalizacja nie była komunistyczną kradzieżą, ale jednak legalnym upaństwowieniem. To pokazuje pomieszanie pojęć i niekonsekwencje w traktowaniu Polski Ludowej.

Wpadlibyśmy w pułapkę

Prof. Marek Safjan z Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 1998–2006 prezes Trybunału Konstytucyjnego, na pytanie, czy ustawodawstwo PRL nie jest generalnie obarczone grzechem bezprawności, odpowiada: – Z historycznego punktu widzenia jest. Bo z perspektywy obecnych standardów nie ma wątpliwości, że po wojnie władza została przejęta w sposób niedemokratyczny, w oparciu o bezprawne, w gruncie rzeczy okupacyjne reguły. Po czym dodaje: – Nonsensem byłoby jednak uznanie, że wszelkie akty prawne z tego okresu trzeba wyrzucić do kosza.

Także Trybunał Konstytucyjny, odnosząc się jesienią 2001 r. do prawomocności dekretu PKWN o reformie rolnej, uznał, że władza komunistyczna nie miała legitymacji demokratycznej. W uzasadnieniu sędziowie precyzowali: „Sprawa legalności działania władz państwowych narzuconych Polsce w 1944 r. należy dziś do sfery ocen historycznych i politycznych. Oceny te nie mogą być przenoszone bezpośrednio na sferę ukształtowanych wówczas stosunków prawnych. Brak konstytucyjno-prawnej legitymacji PKWN, KRN czy Rządu Tymczasowego, a także wątpliwa legitymacja organów istniejących później nie może prowadzić do ignorowania faktu, że efektywnie wykonywały one władzę państwową, a ich akty ukształtowały stosunki prawne w różnych dziedzinach życia społecznego. Upływ czasu, który z punktu widzenia prawa nie jest zjawiskiem obojętnym, nadał tym stosunkom trwałość i dziś są one podstawą egzystencji znacznej części społeczeństwa polskiego”.

Sędzia Marian Zdyb, który zgłosił zresztą zdanie odrębne od większości kolegów, zwracał uwagę, że negatywna ocena ówczesnego prawa (z punktu widzenia zarówno kompetencji prawodawczych, jak i aksjologii) najczęściej nie może dziś prowadzić do kwestionowania samych skutków tego ustawodawstwa. W przypadku choćby reformy rolnej nastąpiła legitymizacja poprzez późniejsze ustawodawstwo. Więcej: dekret wpłynął głęboko na obecne stosunki własnościowe w Polsce, a złożoność problemów prawnych związanych ze stanem faktycznym ukształtowanym przez dekret uniemożliwia w praktyce ich weryfikację przez sądy. Ewentualna korekta może naruszać ponadto zasadę ochrony praw nabytych w dobrej wierze.

Marian Zdyb, dziś profesor UMCS, podsumowuje: – Zakwestionowanie skutków dekretu czy innych aktów z tego okresu prowadziłoby do trudnego do ogarnięcia chaosu, a nawet rozregulowania systemu prawnego, niemożność zaś zaspokojenia roszczeń i wypłaty ewentualnych odszkodowań rodziłaby poczucie bezsilności zarówno po stronie państwa, jak byłych właścicieli.

Prof. Safjan zwraca uwagę, że konsekwencją uznania, jakoby w sensie prawnym w PRL nastąpiło zerwanie ciągłości ustrojowej, byłoby ponad pół wieku pustki prawnej. Tych dziesiątek lat nie można wyrzucić do kosza. To na podstawie tego peerelowskiego prawa ludzie dziedziczyli, zarabiali pieniądze, wypracowywali sobie uprawnienia emerytalne, zawierali małżeństwa i się rozwodzili. Nie można teraz im powiedzieć, że to nie ma już żadnego znaczenia, bo wraz z odzyskaniem niepodległości zaczynamy w Polsce wszystko od początku.

Zakwestionowanie aktów prawnych wydawanych przez władze PRL mogłoby mieć wpływ na pozycję Polski w wytaczanych jej procesach o naruszenie własności niemieckiej po II wojnie światowej. – Gdyby Trybunał Konstytucyjny uznał, na przykład, brak legitymizacji PKWN do przeprowadzenia nacjonalizacji, trzeba by na serio zająć się zasadnością roszczeń niemieckich. Bo również właśnie dekret PKWN z 1944 r. przewidywał przejmowanie ziemi poniemieckiej. Wpadlibyśmy w pułapkę, bo okazałoby się, że skoro żadne akty władzy PRL nie mają mocy, to także te dotyczące majątków niemieckich. Tym samym ci, którzy do cna negują ustawodawstwo PRL, wpychają nas w ręce Eriki Steinbach – ostrzega prof. Safjan.

Ustawowe bezprawie

Ale nieporozumieniem jest również bezkrytyczne uznawanie tamtego prawa. Na zasadzie, że wszystko, co stanowi władza – obowiązuje. Takie formalistyczne podejście zaprezentował niedawno Sąd Najwyższy, stwierdzając, że po 13 grudnia 1981 r. sędziowie musieli stosować prawo stanu wojennego. Uznał, że w PRL nie istniały mechanizmy kontroli zgodności ustaw (a więc i dekretu o stanie wojennym) z konstytucją lub z prawem międzynarodowym. Podniósł też, że konstytucja z 1952 r. nie zawierała stwierdzenia, że PRL jest państwem prawa, a tym bardziej zakazu tworzenia przepisów karnych z mocą wsteczną (lex retro non agit). Tym samym, wedle siedmioosobowego składu SN, nawet jeśli sędziowie mieli wątpliwości co do legalności prawa stanu wojennego, musieli je stosować. Paradoksalnie – ponieważ prawo mogło być złe, sędziowie nie powinni z nim dyskutować.

Rozumowanie to zakwestionował rzecznik praw obywatelskich w skardze do Trybunału Konstytucyjnego. Dr Janusz Kochanowski przypomina, że dekret został uchwalony w nocy z 12 na 13 grudnia, ale Dziennik Ustaw z jego tekstem wydrukowany został dopiero 17 i 18 grudnia, a kolportowany był jeszcze później, bo od 19 grudnia. Organizujących w tych dniach strajki nie można więc było uznać za winnych łamania prawa – i orzekający sędziowie musieli mieć tego świadomość. Ciekawe zresztą, że w minionych latach ten sam SN tej właśnie argumentacji używał, uniewinniając opozycjonistów skazanych w stanie wojennym.

Rozumowanie SN zablokowało pociągnięcie do odpowiedzialności tych z nich, którzy przedłużali areszty i skazywali działaczy Solidarności protestujących w pierwszych dniach stanu wojennego przeciwko akcji generała Jaruzelskiego. Wedle krytyków może też, co więcej, chronić od kary także w innych przypadkach rozliczania zbrodni przeszłości.

Czysto formalne podejście do obowiązujących w PRL regulacji prowadzić może do zwalniania z odpowiedzialności wszystkich, którzy powołają się na tak wąsko rozumiany legalizm. Może powstać wrażenie, że SB miała prawo inwigilować opozycję, ZOMO strzelać do górników z kopalni Wujek, a sędziowie i członkowie kolegiów wsadzać do aresztów uczestników manifestacji.

Przywódcy i wykonawcy

Podobne trudności pojawiają się w związku z procesem autorów stanu wojennego. Prokuratorzy IPN zarzucają „Wojciechowi Jaruzelskiemu i innym” przygotowanie, nielegalne wprowadzenie stanu wojennego oraz „zarządzanie nim”. Sąd zwrócił sprawę prokuraturze z poleceniem ustalenia przyczyn operacji 13 grudnia 1981 r. – a zwłaszcza tego, czy rzeczywiście istniało zagrożenie bezpieczeństwa państwa, mogące ją uzasadnić.

– Że dekret o stanie wojennym był nielegalny, było jasne od początku. Już w ulotkach kolportowanych 13 grudnia związani z Solidarnością prawnicy podnosili m.in., że Rada Państwa uchwaliła go podczas sesji Sejmu, co było złamaniem także peerelowskiej konstytucji. Krążył też dowcip, że Dziennikiem Ustaw stał się wtedy „Dziennik Telewizyjny”, bo to za pomocą spikerów ogłaszano obywatelom, co jest w państwie zakazane – komentuje dr Zofia Radzikowska, pracująca w latach 80. w Katedrze Prawa Karnego UJ i udzielająca się w solidarnościowym podziemiu.

Przekonuje jednak, że tego typu sprawy powinien rozpatrywać raczej Trybunał Stanu niż sąd powszechny. Dotyczą one decyzji po części politycznych i ich motywów – a te trudno udowodnić na poziomie wymaganym w procesie karnym. Już teraz jest choćby oczywiste, że nie ma szans na zdobycie – co zaleca sąd – dokumentów z archiwów moskiewskich czy przesłuchanie wielu wskazanych świadków.

Jaruzelskiego i innych prokuratorzy IPN oskarżyli o przestępstwo „udziału w zbrojnej organizacji”. Naturalnie, zarzut taki jest wytrychem nie tylko wobec braku szans na postawienie autorów stanu wojennego przed Trybunałem Stanu, lecz i udowodnienia im innych ciężkich przestępstw. Tyle tylko, że wedle wielu ekspertów rozpacz doprowadziła tu IPN do sięgnięcia po konstrukcję z prawnego punktu widzenia absurdalną.

– Procesy przed sądem karnym powinny dotyczyć konkretnych przypadków represji – niezależnie od tego, czy sprawcy są z wysokiego, czy najniższego szczebla. Im bardziej dęte i ogólnikowe oskarżenie, tym mniejsze szanse na wyrok skazujący – podkreśla dr Radzikowska. Wszak nawet prawo PRL nie usprawiedliwiało stosowania przez funkcjonariuszy władzy przemocy. Zwłaszcza że opór wobec władzy miał zwykle charakter pokojowy. – Bo nie jest prawdą, że działania opozycji były nielegalne, one były jak najbardziej dopuszczalnymi protestami obywatelskimi.

Sąd Sejmu nie wyręczy

Zdaniem prof. Safjana, wiele nieporozumień odnośnie do rozliczania z PRL wynika stąd, że zadaniem tym obarcza się sądy, podczas gdy należy ono do ustawodawcy. – Po 1989 r. wobec Trybunału Konstytucyjnego wielokrotnie padały żądania, by szybko, jednym czy drugim wyrokiem, załatwił wszelkie problemy prawne wynikające z zastanej rzeczywistości posttotalitarnej: reprywatyzację, odpowiedzialność za zbrodnie komunistyczne, nienależne przywileje. Do ich rozwiązania nie kwapili się jakoś politycy kolejnych parlamentów i rządów – mieli się z tym uporać sędziowie.

Owszem, Senat RP podjął w latach 90. serię uchwał dotyczących ustawodawstwa PRL i zawierających przesłanie, że opierało się ono na władzy pozbawionej legitymacji demokratycznej. Ale za deklaracjami nie poszły konkretne inicjatywy legislacyjne.

Nie bez powodu wciąż nierozwiązany jest choćby problem własności utraconej przez tysiące ludzi na rzecz państwa. Decyzji nacjonalizacyjnych nie da się naprawić samymi wyrokami sądowymi. – Aby znaleźć balans pomiędzy sprawiedliwością należną obywatelom pozbawionym majątku a racjami społecznymi, zwłaszcza stabilnością stosunków prawnych i interesem przyszłych pokoleń, niezbędne są nowe regulacje – przekonuje były prezes Trybunału Konstytucyjnego. Żadne rozwiązanie nie zadowoli tu wszystkich, więc to ustawodawca musi dokonać wyboru. Bo pomysł, by zwracać wszystko, też jest niesprawiedliwy. – Zwracał będzie przecież każdy z nas, a niby czemu wszyscy mamy płacić za zobowiązania PRL, skoro niemal wszyscy byliśmy wtedy w taki czy inny sposób okradani?

Jednym państwo zabierało majątki, ale innym, jako pracodawca, wypłacało zaniżone pensje. Zresztą ogromna większość obywateli PRL nie miała z przejętych przez państwo majątków żadnej korzyści, bo komunistyczna gospodarka środki te zmarnotrawiła. Nie mówiąc już, że dziś, 20 lat po upadku PRL, długi komunizmu mieliby spłacać w dużej mierze ludzie urodzeni po upadku systemu, co rodziłoby kolejną dziejową niesprawiedliwość.

Rozliczenie PRL będzie skuteczniejsze, jeśli zastosuje się zasady pragmatyzmu i zdrowego rozsądku, bez uruchamiania żarliwego radykalizmu, który z reguły prowadzi do kolejnych naruszeń prawa.

 

Polityka 23.2008 (2657) z dnia 07.06.2008; Kraj; s. 30
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną