W rozegranym w środę meczu ze Słowacją aż do 85 minuty nijakiej gry Polacy prowadzili 1:0. Mecz trwa jednak 90 minut plus czas doliczony. Nasze zwycięstwo rozpłynęło się w ciągu jednej minuty - Słowacy w 60 sekund strzelili dwie bramki, bo nasza drużyna nie była w stanie się skupić. Polscy piłkarze udowodnili, że w równej mierze opanowali umiejętność wygrywania z silniejszym rywalem, jak i sztukę przegrywania ze słabszym przeciwnikiem.
Ta zdolność - przegrywania w ostatnim momencie ważnych zmagań sportowych - dotyczy zresztą nie tylko piłkarzy. Na igrzyskach olimpijskich w Atenach, a potem w Pekinie, nasi judocy czy zapaśnicy w ostatnich sekundach tracili medale. Da się to podsumować następująco: najpierw buta, potem popłoch.
Warto zauważyć, że mecz w Bratysławie został przegrany nie tylko na boisku, ale również z ławki trenerskiej. Zmiana dokonana przez Leo Beenhakkera w 84 minucie okazała się mniej fortunna niż ta, których dokonał trener Słowaków, Vladimir Weiss. Wprowadzenie Krzynówka zdekoncentrowało nasz zespół, a trójka słowackich napastników w ciągu minuty rozbiła nas w pył.
Jedna porażka, acz niepotrzebna, nie przekreśla naszych szans na awans do finałów MŚ 2010. Koniecznie jednak musimy się pozbyć rzadkiej umiejętności przegrywania w ostatniej chwili. Mnóstwo nerwów kosztowało mnie przyglądanie się chaosowi, który zapanował w polskim zespole pod koniec meczu. Piłka raz po raz była podawana prosto pod nogi Słowaków! Niektórzy kibice mogą takich emocji nie wytrzymać.