Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Redaktor w resorcie

Rozmowa z Krzysztofem Kozłowskim

Fot. Leszek Zych Fot. Leszek Zych Leszek Zych / Polityka
Krzysztof Kozłowski o przejmowaniu władzy nad służbami PRL, o archiwach SB, Bolku i zagrożeniach dla bezpieczeństwa w pierwszym okresie III RP.

Krzysztof Kozłowski zmarł 26 marca 2013 r. w wieku 82 lat. Przedstawiamy rozmowę Michała Komara, która jest fragmentem wywiadu rzeki z „Historii z konsekwencjami”, wydanej w 2009 r.

***

Michał Komar: 6 lipca 1990 r. został pan ministrem spraw wewnętrznych. Pierwsza myśl po nominacji?
Krzysztof Kozłowski: Nie pamiętam. Do końca lipca trzeba było zakończyć sprawy z SB, a przede wszystkim stworzyć dla UOP warunki stabilnego funkcjonowania. W kraju kryzys gospodarczy, inflacja, bezrobocie, narastający niepokój społeczny, gwałtowny wzrost przestępczości kryminalnej przy wyraźnej bezradności policji. Obawy wynikające z wydarzeń za granicą wschodnią i przemian za granicą zachodnią. Sprawy związane z zaplanowanymi przez nas przekształceniami systemowymi i sprawy, jak to w życiu, nieoczekiwane, zaskakujące.

Na przykład...
Bodaj przed wykopkami działacze chłopscy związani z Gabrielem Janowskim postanowili zorganizować marsz gwiaździsty na Warszawę. Wyglądało to na tyle groźnie, że premier Mazowiecki wezwał mnie do siebie, by zapytać o rozwój sytuacji i środki, jakich zamierzamy użyć. O sprowadzeniu zwartych jednostek policji należało zapomnieć, ZOMO zostało zlikwidowane, Oddziały Prewencji były w trakcie organizacji, a mnie nie spieszyło się do użycia siły. W nocy zatelefonowałem z gabinetu premiera do senatora Janowskiego: – Panie senatorze, przecież to nie uchodzi, żeby na ulicach Warszawy ludzie prali się po pyskach, pan mnie, ja pana... – zacząłem. Senator Janowski wysłuchał mnie i odpowiedział: – No, rzeczywiście. To ja to odwołam... I odwołał.

Znacznie groźniej wyglądał konflikt między Ukraińcami i Polakami w Przemyślu. Bezpośrednim pretekstem był planowany przemarsz grupy ukraińskiej na cmentarz Strzelców Siczowych i zapowiedź zorganizowania kontrmanifestacji. Tam pamięć o UPA z jednej strony i o akcji Wisła z drugiej jest wciąż żywa, a namiętności od czasu do czasu podgrzewane przez odłamy skrajne z obu stron. Konsekwencje starcia ulicznego mogły być niebezpieczne, szkodliwe dla Polski, także w wymiarze międzynarodowym. W pierwszej chwili skierowaliśmy do Przemyśla parę pododdziałów policji, potem doszedłem do wniosku, że skuteczniejsza okaże się siła przebicia i perswazji, jaką dysponuje urocza, drobna Bogumiła Berdychowska, świetna znawczyni stosunków polsko-ukraińskich, kierująca wówczas Biurem ds. Mniejszości Narodowych w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Pojechała do Przemyśla i uspokoiła sytuację.

Wielkie obawy budziła sytuacja na granicy zachodniej. Od lutego do października 1990 r. trwał proces wcielania NRD do RFN. Na terytorium Niemiec wschodnich wciąż stało 26 sowieckich dywizji, które miały wrócić do ojczyzny. W Polsce Północna Grupa Armii Radzieckiej liczyła wtedy ponad 60 tys. żołnierzy. W czasie negocjacji, w których brałem udział jako minister spraw wewnętrznych, Rosjanie twardo upierali się, że Północna Grupa zostanie wycofana na samym końcu, bo spełnia funkcję zaplecza dla ewakuacji jednostek z Niemiec, co w jakiś tam sposób było logiczne, a przede wszystkim żądali przepuszczenia swoich dywizji przez nasze terytorium, ale po trasach przez nich wyznaczonych. Na to, rzecz jasna, nie mogliśmy się zgodzić z przyczyn politycznych, gospodarczych i wojskowych. Wyobraź sobie taki przejazd kolumn czołgowych... A co będzie, jeśli dojdzie do przypadkowego konfliktu z ludnością cywilną? Przedstawiliśmy propozycje związane z transportem kolejowym. Sowieci je odrzucili. W końcu ktoś w Moskwie zdecydował, że znaczna część ludzi i sprzętu zostanie przerzucona drogą morską do Rygi. Reszta przejechała bez hałasu kolejami. Nie absorbowaliśmy tą sprawą mediów, bo pomóc nam nie mogły, a zaszkodzić...?

Obawiałem się, że otwarcie granicy zachodniej może też spowodować przenikanie terroryzmu do Polski. Pamiętasz sprawę zamachu na Abu Daouda?

Kilkanaście minut przed postrzeleniem Daouda piłem kawę w hotelu Victoria...
Był jednym z organizatorów zamachu na izraelskich olimpijczyków w Monachium w 1972 r. Na wieść o zamachu w Warszawie pojawiła się ekipa STASI i w pośpiechu wywiozła Daouda do NRD. Do Polski przyjechał podobno na wypoczynek. Takich turystów gościliśmy więcej. SB dawała im wolną rękę, nie rejestrowała przyjazdów, nie kontrolowała poczynań. Problemem był brak stosownie przygotowanej jednostki antyterrorystycznej. I tu cofnijmy się do weryfikacji... Na moim biurku znalazła się wyjątkowo duża ilość doniesień – czas weryfikacji sprzyja pisarstwu tego rodzaju – dotyczących oficera odpowiedzialnego za bezpieczeństwo polskich placówek dyplomatycznych. Zaciekawiony, postanowiłem z nim porozmawiać. – Źle o panu piszą, pułkowniku – zacząłem... – Myślę, że piszą prawdę – odpowiedział i tym bardziej mnie zaciekawił.

Słowo do słowa i ppłk Sławomir Petelicki opowiedział mi o zamyśle, z którym nosił się od lat, pisał memoranda, ale bez żadnego odzewu. Otóż po napadzie na ambasadę polską w Bernie, zakończonym skuteczną operacją szwajcarskiej jednostki Stern, zaczął studiować sprawy związane z działaniami antyterrorystycznymi i stworzył projekt oddziału na wzór brytyjskiego Special Air Service czy amerykańskiej Delta Force. Zapoznałem się z projektem. Pomyślałem, że to jest to. Poprosiłem dowódcę Jednostek Nadwiślańskich, by wydzielił środki. Znalazły się pieniądze na właściwe uzbrojenie i ekwipunek. To zresztą zadziwiające, że w zasobach ministerstwa bezpieczeństwa państwa policyjnego nie było nowoczesnych karabinów snajperskich i pistoletów, były natomiast wielkie ilości środków chemicznych, ciężkie karabiny maszynowe, nawet armaty... Rozkaz sformowania GROM podpisałem w połowie lipca 1990 r.

Znawcy przedmiotu przewidywali, iż Warszawa stanie się celem ataków terrorystycznych w związku z transferem dziesiątków tysięcy Żydów z ZSRR – przez Polskę – do Izraela...
Dobrze, że przewidywali. I dobrze, że umieliśmy zapobiec tym zagrożeniom... Zaczęło się to pod koniec marca 1990 r., gdy premier Mazowiecki podjął decyzję o udziale Polski w tej operacji. Sprawa była rzeczywiście delikatna, bo przestraszone perspektywą ataków arabskich Węgry i Austria odmówiły udzielenia pomocy. ZSRR i Izrael nie utrzymywały wówczas stosunków dyplomatycznych, chodziło o znalezienie neutralnego, bezpiecznego miejsca, w którym byli obywatele sowieccy będą mogli przesiąść się do samolotu lecącego do Tel Awiwu. A ponieważ między ZSRR a Izraelem nie istniała żadna komunikacja, więc powstał bałagan transportowy, do tego zaś zacząłem otrzymywać niepokojące meldunki na temat zwiększonej aktywności obywateli niektórych państw arabskich na Okęciu, próbowano przekupywać pracowników LOT w celu uzyskaniu informacji o przylotach i odlotach samolotów wiozących emigrantów, na lotnisku znaleziono bombę.

Musieliśmy rozwiązać dwa problemy. Pierwszy – doprowadzić do skoordynowania działań transportowych strony sowieckiej i strony izraelskiej. Zgodnie z procedurami formalnymi MSW musiało zwrócić się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które z kolei zwracało się do MSZ sowieckiego, który z kolei zwracał się do jakiejś innej instytucji, więc wszystko trwało bezsensownie długo, podczas gdy potrzebne były decyzje natychmiastowe. I tu okazało się, jak przydatna jest obecność oficjalnego rezydenta KGB. Gdy pojawiały się kłopoty, telefonowałem do gen. Gałkina, a potem do jego następcy – gen. Smirnowa. Załatwiali sprawy w parę godzin...

Opublikowana w jednej z gazet wiadomość o przyjeździe nowego oficjalnego rezydenta z ZSRR wywołała burzę. Był pan ostro krytykowany za „niedopuszczalne kontakty z KGB”.
Wyjaśniałem, że akceptacja znanej w krajach demokratycznych instytucji oficjalnego rezydenta wywiadu nie oznacza bezczynności w walce z obcą agenturą. Tłumaczyłem, że są sprawy państwowe, które można załatwić właśnie dzięki „kontaktom”... I że fakt istnienia publikacji prasowych o przyjeździe nowego rezydenta powinien dawać sporo do myślenia. Nie spotkałem się ze zrozumieniem. Myślę, że ignorancja mieszała się tu z łatwym moralizmem i ze złą wolą. W OKP narastała niechęć do rządu Mazowieckiego. Najzagorzalsi krytycy moich działań zarzucali mi, że powinienem był najpierw zająć się archiwami oraz do końca zlikwidować wywiad i kontrwywiad, a następnie zacząć budowę służb od podstaw, w domyśle – z ludźmi bez doświadczenia. Czy nie zdawali sobie sprawy ci, którzy jednocześnie krzyczeli o wszechobecności sowieckich agentów, że nawołują do obezwładnienia państwa? Starałem się wyjaśniać, ale nie odniosłem sukcesu.

Wróćmy jednak do transportów Żydów radzieckich... Więc drugi problem – czyli bezpieczeństwo operacji rozciągniętej na miesiące... Poprosiłem o pomoc specjalistów z Wielkiej Brytanii, którzy po eksplozji samolotu PANAM nad Lockerby stworzyli doskonały system kontroli lotnisk. Do Warszawy przyjechał pewien generał brytyjski, który obejrzał Okęcie i stwierdził, że to miejsce nie nadaje się do niczego. Wybijcie sobie z głowy! – A co pan generał radzi? Odpowiedział, że powinniśmy znaleźć lotnisko na prowincji, najlepiej na pustkowiu, łatwe do zabezpieczenia. Uprzejmie zapytałem pana generała, czy mógłby zostać trzy dni w Polsce, bo znalezienie lotniska na pustkowiu wymaga jednak trochę czasu. Zgodził się. – Czy pan generał ma jakieś życzenia?... A on na to: – Mam takie marzenie... Chciałbym postrzelać z sowieckiej broni. Zatelefonowałem do admirała Kołodziejczyka: – Panie admirale, mam klienta, który bardzo by sobie chciał postrzelać... Przyjaźnie usposobiony admirał zgodził się natychmiast, chciał tylko wiedzieć, czy idzie o strzelanie z broni automatycznej, czy może z moździerzy, czy też z armat... Ze wszystkiego! Generał pojechał na poligon, wrócił stamtąd radosny, bo dotknął czegoś, co do tej pory oglądał na fotografiach. My tymczasem znaleźliśmy lotnisko po rozwiązanym lotniczym pułku szkolno-bojowym, otoczone gęstymi lasami. Generał obejrzał je, uznał za doskonałe, udzielił rad i wrócił do Londynu.

O tym wyborze powiadomiłem Rosjan. Zgodzili się. Pozostało załatwienie zgody Izraelczyków. Zaprosiliśmy ich do ministerstwa. Wygłaszam przemówienie. Panowie, mam dobrą wiadomość, znaleźliśmy optymalne rozwiązanie... Radosnym tonem przedstawiam usytuowanie lotniska i widzę, że twarze moich gości zmieniają się, smutnieją. Zapada cisza. Wreszcie wstaje najwyższy z nich rangą i oświadcza, że jest zmuszony do stanowczego odrzucenia naszej propozycji. – Państwo Izrael nigdy nie zgodzi się na chowanie swoich obywateli bądź kandydatów na obywateli w leśnych gettach! Zdajemy sobie świetnie sprawę z zagrożeń na lotnisku Okęcie. Jeśli dojdzie do nieszczęścia, to ucierpią wszyscy, i wy, i my! Ale na getto w lesie nie ma zgody!... Okazało się, że nawet najlepsze, najinteligentniejsze, najbezpieczniejsze rozwiązania biorą w łeb, jeśli nie weźmie się pod uwagę czynnika historyczno-psychologicznego, który bywa nadrzędny. Operacja Most przebiegła bez zakłóceń.

Przyglądaliście się tajnym służbom wojskowym?
Z Ministerstwem Obrony Narodowej stosunki były dobre, z tajnymi służbami wojskowymi nie najlepsze, bo – zgodnie z odwieczną tradycją – oni traktowali służby cywilne jako konkurencję, a ponadto do 1991 r. obsada kierownictwa Wojskowej Służby Wewnętrznej i wywiadu wywodziła się z PRL. Dotyczący WSW przenikliwy raport komisji posła Janusza Okrzesika całkowicie uzasadniał powołanie nowej służby. Proces tworzenia WSI rozpoczął się w styczniu 1991 r., trwał do sierpnia. Był ściśle kontrolowany przez Jarosława Kaczyńskiego, szefa Kancelarii Prezydenta RP, i Lecha Kaczyńskiego, szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Nie dopuszczam myśli, że bez ich wiedzy i aprobaty powstała służba, o której mówią, że składała się z postaci złowrogich, potencjalnych szpiegów, przestępców etc.

A co z weryfikacją w Milicji Obywatelskiej?
Z mocy ustawy milicja nie podlegała weryfikacji, z wyjątkiem funkcjonariuszy SB, których przesunięto, a raczej schowano w MO po lipcu 1989 r. Paru krzykaczy żądało, by przyjąć wobec milicji „opcję zerową”, co w momencie lawinowo narastającej brutalnej przestępczości kryminalnej byłoby zbrodniczym absurdem. Tak więc z jednej strony pozbywaliśmy się ludzi skorumpowanych, z drugiej – staraliśmy się ukazać policjantom ich nowe szanse w służbie demokratycznego państwa. Ważną sprawą było przywrócenie przedwojennych stopni.

Pamięć o działalności milicji była niezwykle silna i prowadziła do dziwacznych sytuacji. Posłowie składali formalne wnioski, by policjanci na służbie byli nieuzbrojeni, nie mogli strzelać w obronie własnej, nie mogli stosować podsłuchów... Wskutek tych żądań „ustawy policyjne” niezmiernie ograniczyły możliwości zarówno użycia broni, jak i stosowania technik operacyjnych. Tymczasem błyskawicznie rosło zagrożenie przestępczością. Powstał czarny rynek broni, zasilany obficie m.in. przez opuszczających Polskę żołnierzy sowieckich. Bandyci nie mieli zahamowań, strzelali bez namysłu.

Podjęliśmy decyzje o zakupach na Zachodzie ale Komenda Główna nie wiedziała, jaką broń i jakie samochody należy wybrać, bo niby skąd miała wiedzieć? Przy pierwszych zakupach podpatrywaliśmy głównie policję niemiecką, ale trzeba też było nawiązać bezpośrednie kontakty z innymi policjami zachodnimi. Zaczęło się od udziału w międzynarodowych policyjnych zawodach sportowych, ale już w połowie lipca 1990 r. na staże do Francji i USA wyjechali pierwsi młodzi oficerowie. Narastał problem przestępczości gospodarczej. Posypały się na mnie gromy za likwidację wydziałów PG, ale krytycy nie zauważyli, że ten pion był szczególnie ściśle związany ze Służbą Bezpieczeństwa, a ponadto wyspecjalizował się w ściganiu działań, które uchodziły w socjalizmie za przestępstwa, teraz zaś, w gospodarce rynkowej, stawały się pożądane. Pojawiły się natomiast nowe formy przestępczości jak pranie brudnych pieniędzy czy sławny oscylator. Z tego powodu w policji powstały komórki K17. We wrześniu 1990 r. Polska powróciła do Interpolu. W Warszawie pojawili się stali oficerowie łącznikowi policji zachodnich, nasi zaś oficerowie zostali włączeni do personelu kilku polskich ambasad.

Trzeba też było ułożyć nowe relacje policji z Kościołem. Były uroczyste msze z różnych okazji z udziałem umundurowanych policjantów, biskupi święcili policyjne sztandary. Byłem zdecydowanie przeciwny powołaniu duszpasterstwa policyjnego z biskupem kapelanem na czele. Sądziłem bowiem, że policjanci powinni być blisko ludzi, którym służą, i wraz z nimi modlić się w swoim kościele.

Wykonał pan wielką pracę.
Wykonałem? Nie mnie oceniać... Wykonaliśmy! – z tym się zgodzę... Miałem szczęście, że spotkałem Jerzego Zimowskiego, człowieka o niezwykłej kulturze osobistej, erudytę, uzdolnionego prawnika, z właściwym sobie dystansem patrzącego na nieprzewidywalny świat i ludzkie ułomności. Jana Widackiego, tak niezależnego i samodzielnego, pełnego pasji badawczych, angażującego się bez wahania w sprawy, które uzna za ważne. Andrzeja Milczanowskiego, odważnego, niedbającego o siebie, niezawodnego. Że pojawił się Marek Karp. Że Janek Rokita polecił mi swoich pacyfistów i harcerzy – tych młodych wówczas, którzy nie ulękli się wyzwania, tych wszystkich, którym ufałem i którzy mi zaufali.

Jak długo był pan w MSW?
Od 7 marca 1990 r. do 12 stycznia 1991 r., gdy przekazałem resort memu następcy Henrykowi Majewskiemu. A dokładniej: 7 marca zostałem wiceministrem spraw wewnętrznych, 10 maja – szefem Urzędu Ochrony Państwa, 6 lipca – ministrem, podałem się do dymisji wraz z całym gabinetem Tadeusza Mazowieckiego 25 listopada, Sejm przyjął dymisję 14 grudnia, obowiązki ministra pełniłem do czasu powołania rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego.

Mówią rozmaici, że w czasie kampanii prezydenckiej wyciągnął pan z archiwum MSW teczkę Bolka...
Tak, mówią... Na moje biurko Poczta Polska dostarczyła kopertę z kserokopiami, które potem – jak rozumiem – zostały nazwane teczką Bolka. Te papiery zainteresowały mnie tylko z jednego powodu, dlatego mianowicie, że ktoś nieuprawniony wydobył materiały z przesłuchań z początku lat 70., bo, zapewniam, ich treść... No, mówiąc krótko, bzdury... Gdyby nie to, że rozmawiam teraz z człowiekiem kulturalnym, tobym powiedział, co sądzę o zawartości merytorycznej tych zapisów z przesłuchań... W dodatku to były kserokopie, a więc pojawiło się prawdopodobieństwo fałszerstwa. I co z tym zrobić? Schować, udając, że o niczym nie wiem? A że toczył się wtedy brutalny bój o prezydenturę, w czasie którego pan Tymiński wymachiwał czarną teczką, więc zadzwoniłem do Jacka Merkla, szefa sztabu wyborczego Lecha Wałęsy, poprosiłem, by mnie odwiedził, pokazałem te kopie, żeby wiedział... Merkel podziękował. Sprawa, wydawałoby się, zakończona... Mijają lata, a tu nagle pewien prominentny polityk oświadcza, że w 1990 r. podjąłem próbę szantażowania Wałęsy... Z polemiki zrezygnowałem ze względów estetycznych.

Decyzja o dymisji?
O, ja nie podejmowałem żadnej decyzji. Fakty są takie: Lech Wałęsa został wybrany na prezydenta RP, zaś Tadeusz Mazowiecki powiedział, że to koniec rządu i nie ma co dyskutować. Ja cierpiałem trochę na kompleks niższości, bo przyszło mi współpracować z Leszkiem Balcerowiczem, który bardzo mi imponował, z Krzysztofem Skubiszewskim, z Jackiem Kuroniem. Czy popełnialiśmy błędy? Oczywiście, że tak. Popełnialiśmy. Trudno ich było nie popełniać na drodze pełnej kolein i wybojów.

Ktoś naprawdę pozbawiony zmysłu obserwacji przypisał Tadeuszowi Mazowieckiemu wizerunek żółwia, powolnego i łagodnego. Powolny? Od 12 września 1989 r. do 25 listopada 1990 r., a więc w ciągu 14 miesięcy rządów gabinetu Mazowieckiego, Polska odzyskała niepodległość, zmieniła swoją pozycję międzynarodową, dokonując reorientacji na Zachód, przeprowadziła reformę gospodarczą i samorządową, przebudowała system bezpieczeństwa wewnętrznego. Mało? Uważam, że dużo, i przy tym przekonaniu pozostanę. Mitem jest też mniemanie o łagodności premiera. To przebiegły dyktator! Posiedzenia Rady Ministrów zaczynały się późnym popołudniem. Gdy wybuchał konflikt, a zdarzało się to często, bo Balcerowicz bezlitośnie ciął wydatki rządowe, gilotynował budżety ministerstw, a znów Jacek Kuroń walczył jak lew o pomoc dla najbiedniejszych, wówczas Mazowiecki zarządzał przerwę, w kuluarach wymuszał rozwiązanie kompromisowe, po przerwie mogliśmy gładko przejść do następnych spraw, znów wybuchał spór, znów kuluary, znów wymuszanie zgody, w efekcie posiedzenia kończyły się w środku nocy. No i gdy pod koniec listopada 1990 r. Mazowiecki powiedział, że podajemy się do dymisji, mogłem zrobić tylko jedno: stuknąć obcasami i powiedzieć: – Tak jest!...

I wrócił pan do „Tygodnika Powszechnego”.
Nie od razu. Musiałem czekać na sformowanie nowego rządu, by przekazać MSW w ręce następcy. 10 stycznia 1991 r. Lech Wałęsa zaprosił mnie na rozmowę. Poszedłem do Belwederu. W progu gabinetu prezydenta spotkałem admirała Piotra Kołodziejczyka. Zadowolony, uśmiechnięty, bo utrzymał tekę ministra obrony narodowej. Przyszła kolej na mnie. Lech Wałęsa życzliwy, miły. Obok niego desygnowany premier – Jan Krzysztof Bielecki, Jacek Merkel, Mieczysław Wachowski, bracia Kaczyńscy. Prezydent Wałęsa wygłasza krótką mowę: – Proszę pana, uważam, że z resortem spraw wewnętrznych nie należy eksperymentować, żadnych przestawianek, pan sobie nieźle z tym radzi, więc niech pan zostanie, ja panu pomogę, pan mnie... A mnie coś tknęło. Odpowiadam, że bardzo mi miło, ale chciałbym wiedzieć, za co będę odpowiadał, bo Mazowiecki zostawił mi dużą swobodę działania. On na to, że minister ma robić to, co ma robić. – Panie prezydencie – mówię – jesteśmy w Belwederze... Niech pan sobie wyobrazi, że za parę miesięcy przed tą bramą zgromadzi się tłum wykrzykujący obelgi pod pana adresem, a może też gotowy do jakichś innych działań. Kto wtedy będzie podejmował decyzję, kto odpowie na pytanie, czy zignorować, czy rozpraszać, czy strzelać? Jeśli pan odpowie, że decyzję podejmuje i ponosi za to konsekwencje minister spraw wewnętrznych – to się zgadzam... Na to Lech Wałęsa: – Jakby do czegoś doszło, to pan się skonsultuje z premierem... Jan Krzysztof Bielecki natychmiast zaprotestował: – Jako premier odpowiadam za sprawy gospodarcze... Stropił się Lech Wałęsa i rzekł: – To niech pan uzgadnia z Jarkiem... Ale ktoś z boku zapytał, czy szef Kancelarii Prezydenta jest upoważniony do podejmowania takich decyzji. Wtedy Lech Wałęsa powiedział: – No, to może z Lechem pan będzie konsultował... Zrozumiałem, że w nadchodzącej epoce proces decyzyjny będzie skomplikowany i niebezpiecznie trudny. Dziękując prezydentowi za propozycję zaproponowałem, by moim następcą został Jerzy Zimowski, człowiek kompetentny, on to wszystko poprowadzi gładko, bez wstrząsów. – Zimowski? Bardzo dobrze! – ucieszył się prezydent.

Poszedłem do ministerstwa. Mówię Jurkowi: – Słuchaj, tak jakoś wypadło, że zostaniesz ministrem spraw wewnętrznych... A Jurek niepomiernie zdziwił się, a po chwili wykonał przedramieniem ruch nazywany gestem Kozakiewicza.

Trzy dni potem siedziałem przy swoim biurku w „Tygodniku”.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną