Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Czy ktoś przyzna, że się mylił?

Straszyli Unią. Mieli rację?

THIERRY SUZAN / Forum
Pięć lat Polski w Unii Europejskiej to za mało, by ogłaszać końcowy triumf. Ale wystarczająco, by stwierdzić, jak wiele czarnych proroctw się nie spełniło.

Okres negocjacji akcesyjnych (w sprawie przystąpienia do UE), a potem kampania przed referendum w 2003 r. były czasem nieustannych ataków na Unię i polski w niej udział. Marginalne prawicowo-narodowe ugrupowania w ogóle odrzucały przystąpienie do Unii, Samoobrona i LPR stawiały niemal zaporowe warunki, a PiS mnożył wątpliwości i stale krytykował negocjacje, zwłaszcza że duża ich część i sam finał przypadły na kadencję, kiedy u władzy był SLD. Sojusz obok Platformy Obywatelskiej i tracącej znaczenie Unii Wolności to były główne siły sprawcze polskiej akcesji. Dość szczęśliwie udało się obsadzać funkcje głównych negocjatorów. Zarówno Jan Kułakowski (1998–2001), jak później Jan Truszczyński (2001–2002) – mimo krytyk, jakie ich spotykały ze strony prawicowej opozycji – sprawnie prowadzili brukselskie rozmowy, choć zdarzały się opóźnienia w zamykaniu kolejnych rozdziałów traktatu akcesyjnego (podpisanego w kwietniu 2003 r.) i monity za strony władz Unii. Poszczególne kwestie zajmowały nieproporcjonalnie dużo miejsca, jak choćby rolnictwo, a już zwłaszcza limity produkcji mleka, które spędzały sen z powiek premierowi Millerowi, naciskanemu przez ówczesnego koalicyjnego partnera – PSL. Przy negocjacyjnym stole w Brukseli trwała batalia, w której Polska walczyła o płacenie jak najniższych składek unijnych przez możliwie długi czas, a zarazem o jak najwyższe dopłaty bezpośrednie. Całe godziny zajmowała sprawa zasad importu bananów czy objęcia dopłatami produkcji ziemniaków i fasoli.

Ale jeszcze ważniejsze były strachy przed utratą moralnej niewinności, polskiej tradycji i obyczaju. Dlatego Sejm w kwietniu 2003 r., niedługo przed referendum, podjął uchwałę, według której: „polskie prawodawstwo w zakresie moralnego ładu życia społecznego, godności rodziny, małżeństwa i wychowania oraz ochrony życia nie podlega żadnym ograniczeniom w drodze regulacji międzynarodowych”. Choć deklaracja ma wyraźne ideologiczne, prawicowe oblicze, poparł ją nawet SLD, gdyż Miller szedł już wtedy na wszelkie ustępstwa, byle doprowadzić do pomyślnego finału.

Lista dyżurnych strachów

Nie uchroniło to sprzymierzeńców polskiego przystąpienia do Unii przed zarzutami, że traktat akcesyjny to kapitulacja i trzeba go renegocjować, że wstąpiliśmy do UE na kolanach. Lista nieszczęść, jakie miały spotkać Polskę po wejściu do europejskiej wspólnoty, była bardzo długa. Grozić miały nam: utrata suwerenności, wykupienie polskiej ziemi, masowe bankructwa polskich firm, niewyobrażalna drożyzna, upadek rolnictwa, załamanie kursu złotego, objęcie wszystkich ważnych stanowisk w kraju przez cudzoziemców, brak pracy w Unii dla Polaków, rewindykacje granic i poniemieckich majątków, degeneracja obyczajowa i moralna, śluby homoseksualistów, aborcja, eutanazja, agresywna edukacja seksualna, utrata katolickiej tożsamości, pogorszenie stosunków z USA, zdominowanie przez Niemcy i Francję.

Najbardziej rozbrajającym argumentem było stwierdzenie, że do Unii możemy wstąpić wówczas, kiedy będziemy tak samo bogaci jak jej starzy członkowie, choć prosta logika podpowiadała, że właśnie obecność w Unii ma służyć wyrównywaniu tych różnic. Dzisiaj identycznego argumentu w stosunku do wprowadzenia euro używa PiS: wejdziemy do eurolandu, jak się wzbogacimy.

Unię przedstawiano jako „masoński, bezbożny pomysł” (ulotki LPR), założoną wyłącznie w interesie Niemców, „którzy Polaków nienawidzą”. Nazywano ją Związkiem Socjalistycznych Republik Europejskich, zarzucano „terror prawny”, limitowanie ludzkiej aktywności, prowokowanie napięć na tle narodowościowym, zanik kultur lokalnych, tworzenie kuriozalnych „antyspołecznych” norm i dyrektyw. Zagrożone miało być polskie rybołówstwo, a także „naturalne rolnictwo wytwórcze”, zastąpione przez masową produkcję żywności, pełną rakotwórczych składników. Wieszczono napływ islamskich fundamentalistów i pojawienie się terroru. Unia, mimo wieloletniej już swojej historii, była przedstawiana jako „ekonomiczny eksperyment na żywych ludziach”. Andrzej Lepper grzmiał w Sejmie: „Chcecie wykiwać naród”, a tygodnik „Niedziela” napisał: „nie będzie granic, wymieszają się ludzie (...) niewiele zostanie z tego co nasze, co ojczyźniane, co polskie, co pobożne i Matce Bożej bliskie”.

Fakty nigdy nie przekonały eurofobów i eurosceptyków, ale warto je przypominać. W ostatnich pięciu latach Kościół nic nie stracił ze swoich wpływów, nie licząc powolnego spadku powołań kapłańskich i odsetka praktykujących, ale te tendencje zaobserwowano jeszcze przed przystąpieniem Polski do UE. Dodatkowo od paru lat Kościół energicznie odzyskuje majątek od państwa i samorządów. Żadna regulacja przepisów z kategorii „światopoglądowych” nie została przeprowadzona, wciąż obowiązuje restrykcyjne prawo antyaborcyjne, nie ma mowy o sformalizowanych związkach homoseksualnych, sprawa zapłodnień in vitro wprowadziła duży zamęt w partii rządzącej, a dyskusje o eutanazji i tzw. testamentach życia Kościół ucina w zarodku, z czym większość klasy politycznej godzi się w milczeniu. Nie doszło do żadnych ingerencji UE w podręczniki, w wizje wychowawcze, w regulacje bioetyczne i politykę rodzinną. To raczej gorący zwolennicy Unii mogą poczuć się rozczarowani tym, w jak niewielkim stopniu prawo rodzinne i bioetyczne krajów starej Unii staje się wzorcem w nowych krajach członkowskich.

Uprzejmie zalecamy

Uczucie zawodu mogło też towarzyszyć euroentuzjastom w latach rządów PiS, kiedy okazało się, że Unia potrafi limitować produkcję mleka i cukru, ale już nie reaguje na przypadki naruszania demokratycznych standardów, atakowania Trybunału Konstytucyjnego, podważania wyroków sądowych przez najwyższych urzędników i łamania zasady domniemania niewinności przez ministra sprawiedliwości. Nagle okazało się, że wszechwładna rzekomo Bruksela jest całkowicie niewładna w tak istotnych sprawach, że bywa restrykcyjna, gdy chodzi o stocznię, ale w kwestiach ważniejszych dla jakości demokracji i norm cywilizacyjnych może wydawać jedynie zalecenia i rekomendacje, którymi nikt się nie przejmuje. Suwerenność psucia państwa pozostała, niestety, niezagrożona. Eurosceptycy mogą też być zadowoleni z sytuacji wewnętrznej Unii. Odrzucenie najpierw konstytucji, a potem traktatu lizbońskiego, rosnące egoizmy narodowe – podsycane ostatnio przez światowy kryzys – spowodowały, iż odżywa wiara, że słaba Unia oznacza silniejszą Polskę, choć jest zupełnie inaczej. Polska słabnie wraz z UE, która jeszcze przed kryzysem weszła w okres stagnacji, do czego teraz dołączyły praktyki protekcjonistyczne. Taka Europa powinna się coraz bardziej podobać polskim eurosceptykom, z jednej strony jako potwierdzenie ich obaw, ale z drugiej jako stan w istocie pożądany, bo usprawiedliwiający politykę osobną i „suwerenną”, na zasadzie – bo wszyscy dbają tylko o siebie.

Co się okazało

Mimo tych minusów i rozczarowań warto przypomnieć, co zostało ze starych obaw. Cudzoziemcy mieli wykupić ziemię. Okazuje się, że od 2004 r., czyli roku wstąpienia Polski do Unii, systematycznie maleje powierzchnia gruntów kupowanych przez zagranicznych nabywców (zgodę na ich sprzedaż musi wydać MSWiA). W 2003 r. było to 4718 ha, w 2005 r. – już tylko 1786 ha, a w 2007 r. – zaledwie 436 ha. Jest zupełnie inaczej, niż się spodziewali fałszywi prorocy. Otwarcie granic, ułatwienia działalności gospodarczej, powolne wyrównywanie wskaźników opłacalności produkcji sprawiły, że można wchodzić w kooperacje z polskimi producentami bez konieczności zakupu ziemi, a siła robocza u nas nie jest już tak tania jak wcześniej, co oznacza, iż rolnicy zarabiają lepiej. Warto dodać, że przez niemal 20 lat, od 1990 r., wydano zezwolenia na sprzedaż ogółem zaledwie 44371 ha (czyli 0,14 proc. powierzchni kraju). Porównanie liczby zezwoleń z powierzchnią sprzedanych gruntów pokazuje, że zagraniczni nabywcy kupowali średnio po 3–4 ha. Nie ma więc mowy o masowym zjawisku powstawania wielkich niemieckich czy holenderskich latyfundiów, którymi straszyli rodzimi narodowcy przy wsparciu partii chłopskich. A jeszcze w 2001 r. polski rząd domagał się aż 18-letniego okresu ochronnego na sprzedaż gruntów, co niebezpiecznie blokowało negocjacje.

Wieszczono także załamanie polskiej waluty, wydanej na żer spekulantów, którym Unia miała szeroko otworzyć drzwi. Przypomnijmy zatem, że 1 maja 2004 r. w dniu akcesji 1 euro kosztowało 4,78 zł, a 27 marca 2009 r. – 4,64 zł. Mimo kryzysu i tak jest tańsze niż pięć lat temu, a przez długie miesiące i lata oscylowało w granicach 3–4 zł. Z powodu mocnego złotego nie było też przewidywanej drożyzny, inflacja pozostawała na poziomie innych krajów Unii. Nie bankrutowały też polskie firmy, a napływ do krajów zagranicznego managementu nie był większy niż w okresie przed akcesją. Nie było masowego wykupu mieszkań, bo okazało się – co łatwo zauważyć – że Polska to nie hiszpańskie Costa del Sol. Jedynie może w Warszawie napływ zagranicznych nabywców w pewnych okresach wpływał na zwyżki cen. Trzeba jednak przyznać, że po 2004 r. ceny lokali w ogóle poszły bardzo w górę – to jeden z nielicznych towarów, który wyraźnie podrożał. Stało się tak głównie przez łatwą dostępność kredytów i pojawienie się na rynku setek tysięcy klientów, którzy dzięki malejącej inflacji i taniemu frankowi nagle zyskali zdolność kredytową.

Niewiele było procesów o odzyskanie majątku przez obywateli niemieckich, a politycznie nagłośniony przez LPR i PiS był tylko jeden – sprawa gospodarstwa Agnes Trawny przejętego przez gminę w 1977 r. – kiedy to Jarosław Kaczyński, prawnik z wykształcenia, stwierdził, że polskie sądy powinny kierować się polską racją stanu. (I w domyśle – zlekceważyć literę prawa).

Nowe wersje starych lęków

Nie pogorszyły się też dyplomatyczne stosunki Polski z USA; przeciwnie – to właśnie lepsze relacje ze Stanami Zjednoczonymi bywały źródłem napięć z partnerami z Unii. Decydujący głos Niemiec i Francji we wspólnocie europejskiej mógł zaś dziwić tylko tych, którzy nie biorą pod uwagę faktu, że te dwa kraje łącznie mają więcej ludności niż Rosja. Polska dyplomacja przez długi czas popełniała błąd, walcząc z europejskimi hegemonami, zamiast wpisać się w akceptowany i przed naszym akcesem układ sił. Poza tym decydujący głos tych państw nie był wymierzony specjalnie w Polskę, czego długo nie chcieli, a często nadal nie chcą zauważyć polscy politycy.

Po pięciu latach w Unii w jakimś paradoksalnym wymiarze nadal trwa stan z czasu kampanii referendalnej. Przesunęły się tylko akcenty. Wcześniej samo wstąpienie do Unii miało być katastrofą. Teraz zdradą i kapitulacją, zdaniem części prawicy, ma się jawić wejście do strefy euro i zaakceptowanie traktatu lizbońskiego. Nadal podnoszone jest zagrożenie dla polskiej moralności i wartości patriotycznych. Niemal radość prawicowych publicystów budzi każdy, w ich mniemaniu, dowód, że Polska jest lekceważona i źle traktowana. Widać w tym specyficzną taktykę: jeśli Unia jest dla Polski dobra, to tylko dlatego, że widocznie nie ma innego wyjścia, bo nam się należy; jeśli zaś zdarza się coś nie po myśli Polski, to znaczy, że Unia pokazuje wtedy swoją prawdziwą twarz. Słuchając tego, co mówi czasami prezydent Kaczyński, jego brat Jarosław i inni politycy PiS, można dojść do wniosku, iż Unia traktowana jest jak zewnętrzny wobec Polski podmiot. Z jednej strony Rosja, z drugiej Unia, jedyny ratunek w USA, ale wiadomo, tam teraz Obama.

Każda próba pogłębienia unijnej integracji napotyka histeryczny opór. Radykalna prawica, z PiS na czele, chce postrzegać Unię jako przede wszystkim strukturę ekonomiczną, rozdającą dotacje, zapewniającą bezpieczeństwo energetyczne i chroniącą Polskę przed dużymi krajami zarówno unijnymi, jak i Rosją. Nie zgadza się na tworzenie europejskiej tożsamości, na zaawansowany projekt, gdzie poszczególne elementy jednoczące składają się na nową jakość. W najbardziej zwulgaryzowanej wersji takie poglądy wyraził ostatnio Roman Giertych, który powiedział, że z Unii należy wziąć wszystkie pieniądze, jakie się da, a następnie z niej wystąpić.

Inni są ostrożniejsi, ale gdyby się dobrze wczytać w ich rozmaite deklaracje, można zauważyć ten sam sposób myślenia. Wszelkie negocjacje unijne, spotkania, szczyty są oceniane zazwyczaj tylko z jednego punktu widzenia: ile się udało wyrwać pieniędzy, jakie upusty uzyskać, jakie prolongaty, okresy przejściowe, specjalne warunki.

To być może największa porażka naszego udziału w Unii, wciąż funkcjonujemy w niej bardziej jako klienci kasy zapomogowo-pożyczkowej niż partnerzy kulturowej wspólnoty. Tym to dziwniejsze, że nawet polscy hierarchowie kościelni już w kwietniu 2003 r. wyrazili swoje stanowisko, pisząc: „Wspólnota Europejska nie może w żadnym wypadku ograniczać się do wymiaru gospodarczego i politycznego, bowiem każda wspólnota – jeżeli ma być prawdziwa – musi mieć wymiar duchowy i musi być wspólnotą osobową ludzi pomiędzy sobą”. I chociaż biskupi mieli na myśli przede wszystkim korzenie chrześcijańskie, to myśl zawarta w tym stanowisku jest uniwersalna. Ale dojście do takiej refleksji i jej realizowanie wymaga zapewne znacznie dłuższego czasu niż nasze skromne pięć lat w zjednoczonej Europie.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną