Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Pęknięty pomnik

20. rocznica wyborów 1989 r.

Plakat wyborczy na warszawskim tramwaju. Fot. Wojciech Druszcz/REPORTER Plakat wyborczy na warszawskim tramwaju. Fot. Wojciech Druszcz/REPORTER Wojciech Druszcz / Reporter
20 lat po wyborach 4 czerwca widać, w jak odmienionym państwie teraz żyjemy, ale widać też, że mamy dwie historie tych dwóch dekad i żadnej niekwestionowanej daty odzyskania wolności.

Jak wyglądało Państwa 20 lat w wolnej Polsce? Wygraliśmy? Przegraliśmy? Co się udało, co nie, a co po prostu mogło pójść lepiej?

Mariusz Janicki podsumowuje debatę: Dyskusja internautów w swojej istocie dotyczy problemu, który stał się osią naszego artykułu, podsumowującego ostatnie dwie dekady w Polsce. Jak na jednej wadze zważyć takie pojęcia jak wolność słowa, swobody obywatelskie, wolne wybory, demokratyczne standardy, czyli najogólniej wolność po prostu a zarazem bezrobocie, nierówności społeczne, biedę wielu rodaków, polityczne swary, afery, korupcję. Czytaj więcej na forum.


Już tylko rozum podpowiada, że w tamtą czerwcową niedzielę dokonał się przełom i trzeba się cieszyć. A emocje, choć to właśnie one powinny skłaniać do świętowania, przenicowane polityką, niweczą tę radość. III RP, zmęczona reformami, budowaniem dalekiego od ideałów pierwszej Solidarności kapitalizmu, nie dorobiła się własnej legendy. Jej obraz malują głównie wrogowie, a obrońcy są zniechęceni koniecznością tłumaczenia rzeczy ich zdaniem oczywistych.

Krytycy stwierdzają, że cały przełom sprowadził się do tego, że z epoki pseudorówności bez wolności przeszliśmy do etapu pseudowolności bez równości. Tak się składa, że najbardziej radykalni krytycy PRL najmniej zarazem doceniają przełom 4 czerwca, przyrównują III RP do dawnego reżimu, mówią o PRL-bis. Nie zdają sobie sprawy, że dezawuując polską transformację, zapewne wbrew swej woli dowartościowują właśnie Polskę Ludową. Skoro tak niewiele się zmieniło, to i za PRL nie było tak tragicznie...

Na rocznicy 4 czerwca odbiło się piętno późniejszych politycznych walk, personalnych animozji, prawdziwych i wyolbrzymionych afer. Sami trochę przestaliśmy wierzyć w tamten entuzjazm, w wizyty w warszawskiej kawiarni Niespodzianka, w gorączkowe poszukiwanie egzemplarzy „Gazety Wyborczej”, w magię uścisku ręki Lecha Wałęsy z plakatów wszystkich kandydatów Komitetu Obywatelskiego.

 

Wiemy, że zmienił się system, że Polacy dokonali wielkiej rzeczy – pokojowej rewolucji, że całe pokolenia przeszły z RWPG do Unii Europejskiej, z epoki samochodu Polonez i „poproszę żółtego sera” do wolnego rynku i kontynentu bez granic. Ale zastępy sceptyków, krytyków, malkontentów, lokalnych mścicieli i rozliczeniowców, powołujących się na krzywdę ludu, sprawiają, że tamten czerwiec jakby skulił się, wyblakł, przestał wzruszać. A przy tym nie jest czasem zamkniętym, nie pokrył się dostojną patyną niekwestionowanego święta. Tak jakbyśmy nie lubili własnych zwycięstw, byli wobec nich podejrzliwi. Lepiej wychodzą nam martyrologiczne spektakle, rocznice powstań, krwawo tłumionych demonstracji, wojen.

35 jak 100

Kiedy nie ma sierot, wdów, represji, wtedy jest za zwyczajnie. 4 czerwca był właśnie za zwyczajny, przemiany na raty nie cieszyły tak, jakbyśmy prezent dostali jednorazowo, w dostojnym akcie. Niby wszyscy dzisiaj uczestniczą w demokracji, wszyscy też mogli głosować 4 czerwca, ale nadal nie wszyscy czują się zaproszeni do polskiego stołu, niektórzy oczekują przeprosin, wyrównania krzywd, docenienia dawnych zasług, cichej odwagi.

Bohaterowie ogłaszani są zdrajcami, na gigantów polityki wyrastają ci, którzy przed 20 laty nie wychodzili daleko przed szereg. Teraz ma się wszystko przewartościować, historia przemian nie jest ustalona, dokumenty jeszcze czekają na surowych historyków. Przeszłość jest nawet mniej znana niż przyszłość.

Nie wiadomo na dobrą sprawę, czy jest się z czego cieszyć, czy nie okaże się, że wielki przełom 1989 r. nie był żadnym przełomem, że to zaplanowany globalny spisek komunistów, a w najlepszym razie – w niewybaczalny sposób zmarnowana szansa. Odzyskana po latach wolność nie stała się dla wielu samoistną wartością, jest dzisiaj rozpatrywana jako jeden z parametrów oceny, obok średniej płacy, podatków, odsetka bezrobotnych.

Dlatego pojawiają się już zdesperowane głosy, aby święta w ogóle nie urządzać, niech każdy obchodzi kontraktowe wybory prywatnie, w małych grupach, zależnie od poglądów i politycznych sympatii. A przewodniczący dzisiejszej „S” Janusz Śniadek sprowadza 4 czerwca do wymiaru, który zyskuje symboliczne znaczenie: ma to być według niego dzień testowania demonstracji związkowych, sprawdzian siły przed ogólnopolskim protestem przeciwko rządowi. Święto stało się okazją do przetargów, stawiania warunków, walki o plac. Zostało potraktowane użytkowo. Niewiele potrzeba, aby zepsuć święto. Poglądy radykalne, nawet jeśli są w mniejszości, łatwiej przebijają się w mediach i to one w dużej mierze kształtują atmosferę wydarzeń.

A 4 czerwca jest wciąż niedocenianą datą. Gdy wiosną 1989 r. zainstalowano Okrągły Stół, nie było przecież wiadomo, że niebawem pojawi się nowa Polska i otrzyma swój kolejny numer jako III Rzeczpospolita. Stało się to jasne po wyborach, które naprawdę pogrzebały polski komunizm. Tamten dzień ma w sobie właśnie siłę symbolu – i to wykraczającego poza granice Polski – bo wyraźnie wyprzedza w czasie jesień narodów 1989 r. i ukazuje prekursorską rolę naszego kraju w procesie wielkich przemian, który objął całą tak zwaną Europę Wschodnią i zmusił Europę Zachodnią, a także Amerykę do zmiany geostrategii. Zwłaszcza że udziałowcem i politycznym beneficjentem tej przemiany stały się zjednoczone Niemcy. A Związek Radziecki wielkim przegranym.

4 czerwca ma też ten historyczny sens, że był to pierwszy od wielu dekad moment, w którym obywatele mieli szansę legalnie ujawnić polityczne poglądy. Oczywiście, ujawniali je wcześniej i równolegle na tysiące sposobów, także w strajkach i manifestacjach, uczestnicząc w swoistym ruchu oporu, ale 4 czerwca mogli dać wyraz swoim przekonaniom według reguł przyjętych przez obydwie strony konfliktu: rządową i społeczną.

Pojawiła się zatem, niemożliwa do zakwestionowania, społeczna legitymacja dla wprowadzanych zmian, co sparaliżowało stary reżim w ciągu jednej doby i stworzyło przestrzeń, także psychologiczną, do projektowania kolejnych zmian. Legitymacja wyborcza miała wtedy niezwyczajną siłę. Mimo że było to tylko limitowane 35 proc. mandatów, nikt nie miał wątpliwości, że to – jak w wolnych wyborach do Senatu – w istocie 100 proc. Może też dlatego posłowie z rozdania rządowego nie sprzeciwiali się później głębokim reformom.

Wybory były w zamierzeniu ustępstwem komunistycznych władz wobec opozycji, ale ich wynik sprawił, w swoich paradoksalnych konsekwencjach, że nagle 4 czerwca okazał się swego rodzaju ustępstwem nowo powstałej demokracji wobec komunistów. Nastąpiła zmiana jakościowa i Polska nagle weszła w sferę demokratycznych standardów, gdzie prosta odpłata i zemsta już się nie mieściły.

Właśnie taki, jednoznacznie zwycięski dla Solidarności, wynik był oczywistą klęską polityczną komunistów i ich świata, ale także ratunkiem dla nich w otwartej nagle epoce demokracji. Gorszy wynik Komitetu Obywatelskiego nie przyniósłby zapewne szybkiej zmiany systemu, pozostawiłby status quo, konflikt nadal byłby napięty, a los zarówno opozycji, jak i ludzi reżimu – niepewny.

Gdyby doszło do siłowego wyrwania władzy, warunki dla funkcjonariuszy PZPR i rządowego aparatu byłyby znacznie gorsze, a ofiary po obu stronach sprawiłyby, iż nowy system, choć teoretycznie demokratyczny, mógłby odłożyć standardy, prawa i wolności obywatelskie na jakiś czas na półkę po to, by rozprawić się z wrogami. Dlatego zmiana ustroju jednego dnia, przekazanie władzy z ręki do ręki, jak przez nieufających sobie kontrahentów, była swoistym zabezpieczeniem dla obu stron.

W istocie polski czerwiec ’89 to były wybory obsługujące politycznie cały blok wschodni. Przegrana polskich komunistów była przegraną ich ideologicznych partnerów w Czechosłowacji, NRD, na Węgrzech i w innych demoludach. Ale też jakąś gwarancją, że nie czeka ich zagłada. Wiele wskazuje na to, że początek końca polskiego komunizmu nastąpił w momencie, kiedy władza zrezygnowała ze zorganizowanej fizycznej przemocy na szeroką skalę. Stan wojenny, jako ostatni jej przejaw, został przegrany z kretesem, nie uruchomił żadnej nowej aktywności aparatu, nie ożywił gospodarki. PRL opuszczała później kolejne okopy, najpierw ideologię, a na końcu – po nieudanych reformach – ekonomię. Jeśli społeczeństwo było wyczerpane marazmem lat 80., to władza też się umęczyła swoim pustosłowiem, pustymi ideami, biernym trwaniem bez nadziei na przełom czy nowy napęd.

Realny socjalizm nie miał swojego nowego modelu, nie istniała kolejna generacja tego ustroju. Tama zaczęła dawno przeciekać, aż dziury stały się nie do załatania. W końcu lifting w postaci kolejnych rad konsultacyjnych, rzecznika praw obywatelskich, Trybunału Konstytucyjnego, czyli to wszystko, co nazywano demokratyzacją, doszło do ściany. A dalej była zmiana już jakościowa – demokracja.

Ciągłość Wałęsy

Fenomen polskiego eksperymentu polegał także na tym, że – jak nigdzie indziej w społeczeństwach, które za chwilę powtórzą ten eksperyment – opozycja dysponowała olbrzymim kapitałem doświadczeń i przemyśleń, że w swoich gremiach przywódczych skupiała dziesiątki wytrawnych już działaczy, którzy mieli wieloletnie biografie dysydenckie, sięgające czasami lat 50., a na pewno lat 70.

Już po Sierpniu ’80 opozycja stosowała, jak to nazwano, taktykę samoograniczającej się rewolucji po to, by w ramach systemu, który wówczas był nie do ruszenia, znaleźć dla siebie jak najwięcej miejsca. Byleby nogę włożyć między drzwi. Wiosną 1989 r. przyjęła taktykę samoograniczającej się demokracji też po to, by włożyć nogę, a jak skutecznie, okazało się właśnie 4 czerwca.

Tę ciągłość najsilniej personifikował oczywiście Lech Wałęsa, w latach 80. niekwestionowany lider opozycji. Z jego nadania, też u progu wielkich zmian, została ułożona elita przywódcza, choć nie obyło się przy okazji bez awantur, obrażania się i wykluczeń.

Społeczny akt zawierzenia był jednak tak silny, że tego sposobu przejmowania władzy przez ludzi desygnowanych przez Wałęsę nikt nie był w stanie efektywnie politycznie zakwestionować, choć próby były. Ale to zawierzenie nie mogło trwać wiecznie, zwłaszcza że wprowadzane reformy były niezwykle dolegliwe społecznie, a poszerzająca się demokracja zaczęła stawiać pytania o sposób wyłaniania przywództwa politycznego, ba, prawem demokracji zaczęła szukać przede wszystkim wewnętrznych różnic oraz kwestionować przyjęte, a odbierane jako narzucane, cele i środki polityczne.

Za tę politykę przyszło zapłacić gorzką cenę. Tym bardziej że (nie bez oczywistych przyczyn) rychło pojawiły się zarzuty, że rządzący i ich zwolennicy są arbitralni i aroganccy, że szantażują innych swoją polityczną poprawnością, że mają swoje autorytety i swoje salony, że po prawdzie blokują i kneblują demokrację. I ta opowieść trwa do dzisiaj.

Dolegliwa równość

Z dzisiejszego punktu widzenia dzieje ostatnich 20 lat można podzielić na wewnętrzne podokresy. Już mniej ważna staje się stara periodyzacja, dla której istotne były takie przełomy jak dwukrotne zwycięstwa parlamentarne postkomunistów. Dolegliwe i upokarzające dla obozu postsolidarnościowego polityczne triumfy SLD mieściły się jednakowoż w filozofii III RP, można nawet powiedzieć, że były jej swoistym ukoronowaniem: w wolnej Polsce wszyscy są sobie równi.

Ta filozofia była kwestionowana już po 4 czerwca 1989 r., ale efektywnie zaatakowana została na dobre po 2005 r., gdy do władzy doszedł Jarosław Kaczyński. Nie tylko filozofia, ale po prawdzie cała wcześniejsza historia III RP, w której odnaleziono tylko jeden pozytywny epizod, czyli okres rządów Jana Olszewskiego. Jego upadek miał miejsce 4 czerwca 1992 r. i tą datą – jako nowym symbolem – próbowano zasłonić przełomową datę z roku 1989.

Właśnie zasłonić, gdyż współautorstwa politycznego zwycięstwa wyborczego sprzed 20 lat bracia Kaczyńscy wyprzeć się nie mogą i sami mają kłopot, od jakiego momentu pisać swoją własną historię walki o niepodległość. Kiedy mianowicie, o której godzinie, którego dnia zrodziła się w ich głowach IV RP? Początek jest mgławicowy, rozlany tak dalece, że sięga czasami lat 70., kiedy to Jarosław Kaczyński – jak sam opowiada – poczuł niechęć do Jacka Kuronia, a potem do Bronisława Geremka i tak dalej.Ona zaczęła się rodzić na dobre wtedy, gdy nie udało się Kaczyńskim przejąć kontroli nad Wałęsą, choć znajdowali się w jego bliskim zapleczu, i przy pomocy przyszłego prezydenta zbudować silnej przeciwwagi dla rządzącej ekipy z pierwszego nadania.

  

A potem już poszło. Te 20 lat ludzie PiS próbują zatem przedstawić w takim rytmie: od 4 czerwca 1989 r. do rządu Olszewskiego działała III RP, przez kilka miesięcy tego rządu wyłaniała się IV RP ze swoją ówczesną aferą lustracyjną, po 4 czerwca 1992 r. znowu wróciła III RP. W latach 2005–2007 broniła się ona przed ideologią i praktyką IV RP, która po swojej porażce wyborczej czeka teraz na kolejną szansę...

Ale też III RP – w intensywnej pisowskiej propagandzie ostatnich lat – odebrano prawo do historycznego istnienia, pokazano ją jako zło, a wszystkie właściwie fakty i zdarzenia, z których mamy prawo być dumni, zinterpretowano jako korupcję świętych idei, jako efekt niecnych spisków i działania układów, jako zbrodnicze błędy i głupoty. Tu nie ma żadnej szansy na kompromis, nie da się spotkać w połowie drogi, bo te drogi biegną w różne strony.

Nie da się też osadzić na tej rozbieżności żadnej wartości wspólnotowej, to są różnice dewastujące i – strach pomyśleć – odkładające się na wiele przyszłych lat, oby nie na pokolenia. W tzw. IV RP posługiwano się niemoralnymi metodami, aby przywrócić moralność; kłamstwami, aby zapanowała wyzwalająca prawda; nieprzyzwoitością, aby narzucić przyzwoitość. W takich warunkach oceny musiały ulec rozchwianiu, zapanował chaos wartości, każdy zaczął mieć swoją rację, nawet jeśli jej nie miał.

Podziały, które dzisiaj biegną przez polskie społeczeństwo, chyba nie były tak głębokie nawet w 1981 r., one wręcz się nasilają. Dzielą środowiska zawodowe, niegdysiejszych przyjaciół, rodziny, nasączają nienawiścią relacje międzyludzkie. Rozpoznanie przeciwnika politycznego nawet w sytuacjach towarzyskich potrafi zniweczyć wszystkie inne relacje i konteksty.

Ten konflikt, który narastał stopniowo przez 20 lat, nie od razu tak dobrze rozpoznany, dzisiaj nabrał wymiaru nie tylko politycznego, ale cywilizacyjnego. Nieważni stali się postkomuniści, niegdyś główny punkt odniesienia dla postsolidarnościowej formacji; teraz linia frontu przebiega inaczej, według postrzegania roli państwa, prawa, historii, różnych wizji demokracji, a nawet moralności.

Reaktywuje się w nowych postaciach stary podział: my – oni, a także reanimuje stare i wydawało się zamknięte już na stałe w lamusie – mieliśmy taką nadzieję – resentymenty, nacjonalizmy, duchy nietolerancji, ksenofobii.

Dzieje się tak z woli polityków, którzy próbują wykorzystać demokrację w walce o władzę i swoją wizję historii. Demokracja przestaje być pożądanym stanem samym w sobie, który nie wymaga innych uzasadnień, a zostaje sprowadzona do mechanizmu, który do tej władzy najpierw prowadzi, a potem służy temu, kto ją posiada. Sprowadzona do instrumentu szybko się zużywa, staje się atrapą, sprowadza się do ordynacji wyborczej. Największym zagrożeniem w ciągu tych 20 lat stała się epoka, kiedy, jak mówią sympatycy PiS, „o coś chodziło”. Kiedy w demokracji o coś chodzi, trzeba od razu bić na alarm.

Ucieczka na Zachód

Wydawało się, że „ciemny lud wszystko kupi” (że wspomnimy klasyka Jacka Kurskiego). Tyle tylko, że lud czasami potrafił pokazać, jaki jest jasny, choćby jesienią 2007 r. Na pewno to pokazał też w czerwcu 1989 r., gdy zagłosował tak, a nie inaczej, i gdy później cierpliwie i godnie znosił dolegliwości gwałtownej transformacji, wierząc w jej wyższy, patriotyczny i obywatelski sens. I zapewne dzisiaj, w swojej większości, nie da sobie wmówić, że wtedy znosił i cierpiał na darmo, że został oszukany i wykorzystany.

W 2007 r. Platforma Obywatelska otrzymała wielkie poparcie społeczne jako jedyna partia, która była w stanie zatrzymać Prawo i Sprawiedliwość. Głosowali na nią ludzie, którzy bali się Jarosława Kaczyńskiego, jego czynów i słów, jego wersji historii – nawet jeśli wiele w ugrupowaniu Donalda Tuska im się nie podobało.

To poparcie działa nadal. Niestety, ani wówczas, ani potem Donald Tusk nie przyjął jasnej i zdecydowanej koncepcji obrony historii ostatniego dwudziestolecia, zapewne dlatego, że PO także w 2005 r. mówiła o IV RP. Wyraźnie Platformie brakowało serca i pomysłu, jak zorganizować święto 4 czerwca w roku jubileuszowym, jak pokazać je jako własne wielkie święto narodowe. Jak uczynić z niego stały i pewny punkt własnej polityki historycznej. To błąd, gdyż rocznica ta jest jednym z najważniejszych elementów aktualnej polityki.

Niepozorny akt wyborczy, w którym zresztą nie wzięło udziału niemal 40 proc. społeczeństwa, nie może się – w takiej pomniejszającej optyce – równać z rozkuwaniem muru berlińskiego, a nawet z aksamitną rewolucją, z entuzjastycznym tłumem na praskich ulicach. A przecież burzenie muru w Berlinie nie było aktem rewolucyjnym, a efektem zmian przede wszystkim właśnie w Polsce. Nic już Niemcom nie groziło, władze były w rozsypce, komuniści nie byli już silni ani też skorzy do konfrontacyjnych rozwiązań.

Momentem zwrotnym były polskie wybory kontraktowe, a ściśle biorąc, reakcja komunistów na ich wynik. Uznanie rezultatu wyborów oznaczało de facto zgodę na późniejsze konsekwencje. A konsekwencją była polska ucieczka na Zachód, myślenie w kategoriach: nie szukać nowej, oryginalnej drogi, brać tę wersję normalności, jaką znaliśmy z wizyt w europejskich krajach, z ich demokracją, instytucjami, standardami i sklepami. Wejść do NATO, Unii i do czego jeszcze trzeba, aby tylko poczuć się już po tamtej stronie, zapomnieć o Moskwie, Breżniewie i 22 lipca.

Właśnie zaskakująca zwyczajność tego przełomu, paradoksalnie, była jego siłą, bo pokazała, że jest możliwa ciągłość państwa nawet przy zmienianiu ustroju. To, co dzisiaj dla wielu jest objawem zdrady, czyli sławetne pacta sunt servanda, zmistyfikowana gruba kreska, układanie się z komunistami, było naturalnym politycznym procesem. Gdyby w społeczeństwie istniała realna potrzeba zemsty, odpłaty, upokorzenia ludzi PRL, nic by go nie powstrzymało. Wielokrotnie w historii bywało tak, że kiedy umiarkowane nurty się układały, ulica decydowała inaczej, wywracała ustalenia i przechodziła do szturmu na pałac.

Spóźniony szturm

A w Polsce nie było nawet gwałtownego szturmu na urny. Może dlatego zmiana przyszła etapami, że komunizm umierał powoli i nieefektownie, od etapu do etapu, a wybory wydały się części społeczeństwa bardziej kolejną fazą degrengolady ustroju niż milowym krokiem w demokrację. Teraz wciąż widać żal za takim malowniczym atakiem i irytację, że to niemożliwe, bo w pałacu już nie ma imperatora. Może dlatego szuka się jego namiastek, mianuje nowych wrogów.

Wydaje się, że przebieg wielkiej polskiej zmiany dobrze oddawał stosunek większości Polaków do PRL: niechęć, pogarda, zmęczenie, satysfakcja z możliwości dokopania PZPR. Ale już nie ta nienawiść, która każe urządzać samosądy i palić partyjne komitety. Do dzisiaj zresztą bardzo trudno wyprowadzić w Polsce na ulice tłumy w jakiejkolwiek sprawie. Kiedy w Paryżu czy w Rzymie milion ludzi w sprzeciwie wobec polityki podatkowej czy w obronie rodziny nikogo nie dziwi, u nas do legendy przechodzą demonstracje 10-tysięczne. Niewykluczone, że dlatego i rewolucja ustrojowa była trochę kameralna, etapowa, jakoś mało spektakularna, choć bardzo skuteczna.

Można zaryzykować stwierdzenie: taka była transformacja, jakie nastroje obywateli, lęki, zawahania, także ekonomiczna świadomość. Nie można też wykluczyć, że opozycja negocjująca zmiany miała wewnętrzne przekonanie, że rozpoczynanie nowej polskiej demokracji od pozbawiania praw, wykluczania i napiętnowania części społeczeństwa już na początku by ją skaziło.

Gwałtowny przewrót, co widać z perspektywy dwóch dekad, mógł się dokonać jeszcze przed 4 czerwca, na przykład gdyby zostały zerwane obrady Okrągłego Stołu. Tak się nie stało. Cud demokracji w Polsce był cudem zorganizowanym, coraz mniej miejsca pozostawało na „szaleństwa”, a wybór jednej z dróg automatycznie unieważniał inne.

Wybory były taką właśnie drogą, która skierowała polską rewolucję w stronę demokratycznych procedur. Aby to zmienić, powrócić do karzącej ręki rewolucji, należało w istocie te wybory zanegować, czyli zrobić to, czego obawiano się ze strony komunistów. Na to wśród ówczesnej opozycji nie było ani politycznej, ani moralnej zgody.

Gdy Jan Paweł II pielgrzymował w wolnej Polsce, podczas wizyty w parlamencie wypowiedział pamiętne słowa: Ale się porobiło. Powiedział to z radością i dumą Polaka, który dożył cudu niebywałego i niewyobrażalnego. Niestety, wielu Polaków nie podziela entuzjazmu swojego papieża. Może na ćwierćwiecze?


Zabytkowe wybory
 
Frekwencja: Prawo do głosowania miało 27,4 mln obywateli, skorzystało z niego 17,1 - co dało 62,11-procentową frekwencję. Najniższa w Łodzi - niecałe 55 proc., najwyższa w Lesznie, Pile i Rzeszowie - nieco ponad 70 proc.

Kampania wyborcza
: Solidarność zatrudniła jako doradcę Jacques'a Seguelę (jeden z najbardziej znanych francuskich twórców reklamy, przez wiele lat bliski doradca prezydenta Mitterranda). Jerzy Urban, wielki przegrany tamtych wyborów, powiedział wtedy, że nawet koń by je wygrał, gdyby zrobić mu zdjęcie z Wałęsą. Symbolem wyborów pozostał plakat Solidarności, dzieło Tomasza Sarneckiego, nawiązujący do filmu „W samo południe" z Garym Cooperem. Pierwsze spoty i czas antenowy: 10 maja wyemitowano pierwszy program - „Studio Wyborcze Solidarność". Do głosowania na „S" namawiali znani ludzie estrady, m.in. Maja Komorowska, Andrzej Łapicki i Kazimierz Kaczor. Do Polski przyjechał Yves Montand, który wystąpił na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego i agitował na rzecz opozycji. Na murach malowano hasła: „Nie ma chleba, nie ma mięsa, niech żyje Lech Wałęsa".

Zasady wyboru i wyniki
: „Ordynacja wyborcza do Sejmu PRL X Kadencji" z góry ustalała podział mandatów między: PZPR - 173 mandaty, ZSL - 76, SD - 27, PAX - 10, UChS (Unia Chrześcijańsko-Społeczna) - 8, PZKS (Polski Związek Katolicko-Społeczny) - 5. Pozostałe 161 mandatów, czyli 35 proc. miejsc w Sejmie, miało zostać obsadzonych w wolnych wyborach. W wyborach do Sejmu wybierano 460 posłów. 425 spośród nich wybieranych było w 108 kilkumandatowych okręgach wyborczych. 35 miało być wybranych z tzw. listy krajowej, na której umieszczone były nazwiska najważniejszych polityków strony partyjno-rządowej. Komitet Obywatelski Solidarność wystawił 161 kandydatów na wszystkie bezpartyjne miejsca w Sejmie i 100 do Senatu. Spośród 161 kandydatów Solidarności do Sejmu tylko jeden nie zdołał uzyskać mandatu już w pierwszej turze. Na 100 kandydatów Solidarności do Senatu w pierwszej turze wybranych zostało 92. Ostatecznie zaś, po przeprowadzonej 18 czerwca II turze wyborów (frekwencja wyniosła 25 proc.), Solidarność przegrała walkę tylko o jedno miejsce, które zajął polski biznesmen Henryk Stokłosa.


 

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną