Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Gdzie dwóch się bije

Kampania prezydencka półtora roku przed wyborami

Fot. Marek Sobczak, Leszek Zych,B.O. Olsson/East News/AN Fot. Marek Sobczak, Leszek Zych,B.O. Olsson/East News/AN
Do wyborów jeszcze półtora roku, a my już jesteśmy w drugiej fazie kampanii prezydenckiej.

Czy wyborcy są już zmęczeni męskim stylem sprawowania władzy? Czy kryzys gospodarczy spowoduje feministyczną rewolucję w polityce? Zapraszamy do debaty!


Z sondaży wynika, że Lech Kaczyński przestał się liczyć jako kandydat. Nie wejdzie do drugiej tury, a gdyby wszedł, przegra z każdym, kto może się tam znaleźć. Z premierem Donaldem Tuskiem w drugiej turze wygrywa Jolanta Kwaśniewska. Albo może ktoś inny? I kto by pomyślał, że to się tak rozwinie...

Gdy tylko Państwowa Komisja Wyborcza opublikowała wyniki wyborów parlamentarnych, wielu komentatorów ogłosiło rozpoczęcie kampanii prezydenckiej. Bo wydawało się kompletnie oczywiste, że w tych wyborach będą się liczyli tylko dwaj kandydaci: Donald Tusk i Lech Kaczyński. A skoro tak, nie trzeba było żadnych eliminacji, przedbiegów, przygotowań. Finaliści mogli stanąć w ringu bez niepotrzebnej zwłoki. I tego oczekiwała duża część opinii publicznej. Bo po porażce Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych oba obozy żyły żądzą rewanżu. Obóz Tuska chciał rewanżu za porażkę w wyborach prezydenckich, a obóz braci Kaczyńskich za porażkę w wyborach parlamentarnych.

Nawet jeżeli w pierwszych chwilach mówienie o trzyletniej kampanii prezydenckiej wyglądało na grubą przesadę, to 20 miesięcy, jakie upłynęły od wyborów parlamentarnych, potwierdziło najbardziej ponure oczekiwania. Niemal co dzień otrzymujemy przecież kolejne sygnały, że polska polityka podporządkowana została logice permanentnej kampanii, poprzedzającej przyszłoroczne wybory prezydenckie. Dla obu wielkich obozów oznacza to grę na dwa fronty. Z jednej strony, walkę między nimi, a z drugiej, ciągłą walkę o to, żeby nikt trzeci nie mógł się między nie wedrzeć.

Włodzimierz Cimoszewicz do Rady Europy – premier go proponuje, a prezydent popiera, żeby nie kandydował w wyborach prezydenckich. Jerzy Buzek na szefa Parlamentu Europejskiego – Platforma go lansuje, a PiS ją solidarnie wspiera – żeby nie kandydował. Radek Sikorski na szefa NATO – żadnych szans nie było, ale go wszyscy poparli, bo to potencjalny kandydat na prezydenta. Gwałtowny atak miłości PO do Danuty Hübner też trudno wytłumaczyć, jeśli się zapomni, że mogłaby ona być zapewne najlepszym prezydenckim kandydatem lewicy czy centrolewicy.

Nie wiemy, jakie argumenty naprawdę stoją za takimi decyzjami. Ale wszystko, co robi rząd i urząd prezydenta, nauczyliśmy się interpretować w kontekście przyszłorocznych wyborów. I tylko ta interpretacja nie zawodzi.

Najdłuższa kampania w dziejach

Można się, oczywiście, spierać, kto w większym stopniu się tej logice poddał – prezydent, premier, ich kancelarie, Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość, komentatorzy czy opinia publiczna. Można się spierać, co bardziej szkodzi Polsce – notoryczna obstrukcja ze strony prezydenta czy energia, którą rząd poświęca prezydenckiej kandydaturze premiera. Ale bez wątpienia to my za tę walkę płacimy. W obu pałacach od przeszło półtora roku każde działanie rywala analizowane, rozumiane i odreagowywane jest jako element kampanii. A to sprawia, że nie ma powodu stawiać pytań o merytoryczną słuszność lub niesłuszność. Ważne jest tylko pytanie o polityczną skuteczność, wpływ na sondaże. To zaś degeneruje nie tylko politykę, lecz także tych, którzy ten sposób myślenia przyjmują, tracąc przez to kontakt z rzeczywistością.

Chyba niewiele dało się na to poradzić. Można tylko było, jak Witold Gadomski, autor pamiętnego apelu: „Donald, nie kandyduj!”, mieć pewność, że będzie to walka zbyt szkodliwa i kosztowna dla Polski, albo – jak większość komentatorów – liczyć, że jeśli nie przyzwoitość, to lęk kandydatów przed kompromitacją utrzyma rywalizację w rozsądnych granicach. Dziś widać, że oba stanowiska były równie naiwne. Tusk nie mógł zrezygnować z kandydowania, bo to podważyłoby jego pozycję w PO, która i tak szarpana jest narastającymi sporami. A skoro musiał kandydować, prezydent musiał widzieć w nim przede wszystkim swego przeciwnika. I to śmiertelnie groźnego przeciwnika, wobec którego dozwolone są niemal wszelkie chwyty. Kiedy zaś prezydent bez specjalnych osłonek tak postrzegał premiera, trudno oczekiwać, by premier zupełnie inaczej postrzegał prezydenta. Wojna była więc nieunikniona. Gdyby obaj mieli lepsze charaktery i lepszych współpracowników, mogłaby ona wyglądać trochę bardziej elegancko, ale to byłaby tylko kwestia formy. Bo treść wrogich relacji prezydenta z premierem została zdefiniowana przez ich położenie. Podobnie jak wynik – czyli porażka Lecha Kaczyńskiego.

Pierwsza faza

Kiedy zaczynała się wojna premiera z prezydentem, ktoś trafnie zauważył, że będzie to wojna pozycyjna. Bo obaj mieli zapewnione na wiele lat urzędy. Wojna pozycyjna z natury jest wojną na wyniszczenie. Strony trwają w okopach i nawzajem się ostrzeliwują. Nikt na tym nie zyskuje. Obie strony tracą – ludzi, czas, pieniądze. Takiej wojny z natury się nie wygrywa. Można ją tylko przegrać. Zwycięża ten, kto przeżyje swojego przeciwnika.

Sondaże, które zaczęto publikować w ubiegłym tygodniu, zdają się pokazywać, że Lech Kaczyński już tę wojnę przegrał, bo stracił tak dużo, że przestał być dla Tuska równorzędnym partnerem. Dlaczego tak się stało, nietrudno zgadnąć. Przez te półtora roku prezydent uporczywie prezentował się bowiem jako polityk skupiony na wkładaniu kija w szprychy rządu. Jego zwolennicy mogli to akceptować, a nawet popierać, dopóki czuli się w miarę bezpiecznie. Kiedy jednak kryzys zaczął zaglądać w polskie oczy, wkładanie kija w szprychy straciło swój przekorny powab. Bo prezydent Kaczyński nigdy nie dał nam odczuć, że umiałby wsiąść na ten rower, gdyby kiedyś zrzucił z niego Tuska. W żadnej sprawie nie przedstawił sensownej alternatywy. Nawet gdy – jak w przypadku ustawy telewizyjnej – wiele skłóconych z PiS i wspierających Platformę środowisk przyznawało mu ogólnie rację.

Jądrem polityki zawsze jest bezpieczeństwo. Gdy ludzie czują się w miarę bezpiecznie, skłonni są poświęcić jakąś część bezpieczeństwa na rzecz innych wartości. Kiedy natomiast rośnie poczucie zagrożenia – a kryzys je niewątpliwie podnosi – przede wszystkim szukamy opoki, oparcia, uspokojenia. Prezydent wymachujący kijkiem nijak się do tej roli nie nadaje. Tusk bardziej.

Druga faza

W ten sposób, po półtora roku, zaczęła się druga faza przyszłorocznej kampanii prezydenckiej. Politycy, partyjni stratedzy, dziennikarze i liczni wyborcy zaczęli poszukiwanie godnego przeciwnika dla Donalda Tuska. Z sondażu „Gazety” wynika, że godnym (i groźnym) przeciwnikiem może być Jolanta Kwaśniewska, z którą Tusk znacząco przegrałby w II turze. Sondaż „Wiadomości” pokazał, że godnym, a może też groźnym przeciwnikiem byłby również Włodzimierz Cimoszewicz. Przy całym szacunku dla osób, Kwaśniewska ani Cimoszewicz nie są jednak poważnymi kandydaturami. Bo szansa, że któreś z nich zgodzi się kandydować, jest bardzo niewielka. Cimoszewicz wciąż ma spore szanse na posadę w Radzie Europy i raczej jej nie porzuci na rzecz obarczonego ryzykiem startu w wyścigu po prezydenturę. A Jolanta Kwaśniewska zbyt dobrze pamięta smak pomyj, którymi oblewał ją POPiS, by ryzykować powrót w pole rażenia. W takim sensie chyba niewiele z tych sondaży wynika. W sensie ogólniejszym wynika z nich jednak sporo.

Po pierwsze, widać, że zniechęcony do PiS elektorat socjalny szuka sobie opoki w osobach kojarzonych z lewicą. Nie w ciągle niezbornej, skłóconej, niepewnej własnej tożsamości lewicy, ale właśnie w osobach. Sprawdzonych, lubianych, szanowanych i niezamieszanych w bieżącą politykę, a podejrzewanych o lewicową wrażliwość. Taka osoba zdaje się mieć najbardziej realne szanse w konfrontacji z Tuskiem, który wciąż postrzegany jest raczej jako dbający przede wszystkim o tych, którym się udało.

Po drugie, triumfalny wynik Jolanty Kwaśniewskiej (23 proc. w pierwszej i 57 proc. w drugiej turze przeciwko Tuskowi) i dobry Cimoszewicza wskazują, że ostatecznie upadła czarna legenda III Rzeczpospolitej, na której budował swoją siłę POPiS Rokity i Kaczyńskich. To otwiera drogę do myślenia o innych kandydatach związanych z tamtą epoką. I nie muszą to być koniecznie kandydaci nominalnej lewicy. Jest to na przykład bardzo dobra wiadomość dla Andrzeja Olechowskiego. Jeśli Kwaśniewska i Cimoszewicz nie zgodzą się wystartować, to właśnie Olechowski ma szansę stać się adresatem tęsknoty za dobrymi przedkryzysowymi czasami i spokojnym ładem przedrywinowej Polski.

Po trzecie, sukces byłej Pierwszej Damy jest być może sygnałem, że radykalne zerwanie z patriarchalną tradycją polityczną jest już nie tylko marzeniem feministek, ale oczekiwaniem większości elektoratu. Bo Jolanta Kwaśniewska jest nie tylko kobietą, ale jest też – zwłaszcza jak na politykę – niebywale kobiecą kobietą. To nie jest Zyta Gilowska, wygrywająca z mężczyznami pojedynek na pięści, nie jest to nawet Hanna Gronkiewicz-Waltz czy Hanna Suchocka, które mogłyby dowodzić kompanią szturmową w akcji Pustynna Burza.

Jolanta Kwaśniewska jest osobą, która z zapałem opowiada, jak należy jeść bezę i jak pakować mężowi walizki, z najprawdziwszymi łzami mówi o losie chorych dzieci, szczerze się rozczula na widok biednego zwierzątka i rozbraja nawet takich bezdusznych politycznych oprawców, jakich zgromadzono w paliwowej komisji śledczej. Inaczej mówiąc: żeby rozważać głosowanie na Jolantę Kwaśniewską w wyborach prezydenckich, nie wystarczy akceptować kobiety jako osoby mogącej rządzić nie gorzej niż mężczyźni. Trzeba chcieć kobiety jako osoby sprawującej władzę inaczej niż mężczyźni!

Rewolucja feministyczna

Pod tym względem coś ważnego się w Polsce ostatnio dzieje. I nie tylko w Polsce. W politologii pojawiła się już dosyć silna teza mówiąca, że kryzys, który przeżywamy, znacząco zwiększa udział kobiet we władzy. Wynik sondażu „Gazety” pokazuje, że zdecydowana większość Polaków, a nawet większość mężczyzn, jest za parytetem, czyli przyznaniem kobietom połowy miejsc na listach wyborczych. Prawdę mówiąc, trudno się temu dziwić, obserwując coraz bardziej absurdalne indyczenie się dominujących w polskiej polityce mężczyzn.

Gdy główne partie każą nam wybierać między Palikotem i Niesiołowskim a Suskim i Cymańskim albo między Kurskim, Mularczykiem i Ziobrą a Czumą, Sikorskim i Gowinem – tęsknota za jakościową odmianą wydaje się oczywista. I nie chodzi tu o kobietę tak dobrą jak mężczyzna, ale o wzorzec kobiety innej niż wzorzec mężczyzny w polskiej polityce. Platforma, zdaje się, tę tęsknotę wyczuła, oferując na początku kadencji politykę miłości, ale potem wypadła z roli i wpadła w stereotyp indyczącego się, napuszonego, narcystycznego, wiecznie awanturującego się i próżnego politycznego samca alfa, który może zabawnie wypada w TVN 24, ale z którym nigdy nie zostawiłbym dziecka.

Anglosaski termin „koniec wojny penisów”, który w tym roku zrobił światową karierę, dobrze opisuje wyczerpanie się takiej formuły życia publicznego. Zdaje się jednak, że chodzi tu o coś dużo poważniejszego niż zmęczenie wiecznym indyczeniem się patriarchalnej klasy politycznej. Tegoroczna Diagnoza Społeczna (patrz: Raport s. 28) pokazuje gwałtownie zachodzącą zmianę ról w grze kobiet i mężczyzn. Kryzys przyspiesza ten proces, między innymi likwidując głównie męskie miejsca pracy. W USA 80 proc. nowych bezrobotnych to mężczyźni. W Europie Zachodniej to około 70 proc. W Polsce bezrobocie wśród mężczyzn wzrosło o ponad jedną czwartą, a wśród kobiet o kilkanaście procent.

W tym sensie sondażowy triumf Jolanty Kwaśniewskiej może oznaczać, że polska polityka czeka na kobiece przywództwo. Jeśli więc na przykład Danuta Hübner nie zostanie komisarzem w Brukseli i zaryzykuje wejście do wypełnionego pomyjami basenu, nazywanego kampanią wyborczą, może mieć całkiem sporą szansę na prezydenturę.

Prognozy, sondaże, realia

Na półtora roku przed dniem wyborów prezydenckich niewiele można powiedzieć na pewno. Trochę istotnych tendencji chyba już jednak widać. Poza porażką Lecha Kaczyńskiego widać istotne ryzyko dla Donalda Tuska. Zwłaszcza że kryzys zdaje się dopiero nadchodzić, a prezydent nie będzie chciał tonąć w samotności i zrobi, co w jego mocy, by pociągnąć za sobą premiera. Tym aktywniej będzie więc przeszkadzał. Może się zatem zdarzyć, że do II tury wyborów prezydenckich nie wejdzie ani prezydent, ani premier. Zwłaszcza że pojawienie się graczy takich jak tandem Olechowski–Piskorski oznacza wzięcie Tuska w dwa ognie. Z jednej strony, prezydent i PiS hamujący wszelkie działania rządu, a z drugiej, dobrze zorganizowana i dysponująca dużymi pieniędzmi grupa nowego SD, która zrobi wszystko, żeby wokół PO wytworzyć taką atmosferę, jaka zdefiniowała wizerunek schyłku rządów Buzka i Millera.

Sprawa ministra Grasia i afera z zakupem katarskiego gazu to dopiero początek politycznego topienia Tuska w aferalnym szambie. Rok temu to by się nie udało, ale teraz, kiedy polityka wobec telewizji zrewoltowała większość wpływowych środowisk twórczych, a skok na PKO BP otworzył ostry konflikt z wpływowym środowiskiem Leszka Balcerowicza, gdy przeciw rządowi buntują się związkowcy, służba zdrowia, mundurówka, a wkrótce też rolnicy, gdy BCC pod wodzą prof. Gomułki niemal dzień w dzień atakuje politykę gospodarczą rządu – Donald Tusk zaczyna już wyglądać jak Guliwer. Wciąż jeszcze jest potężny, ale coraz trudniej będzie mu się uchylić przed bezlikiem małych ataków z niemal wszystkich stron. W sondażach jest jeszcze mocny i góruje nad innymi politykami, ale na początku pierwszej kampanii prezydenckiej Tadeusz Mazowiecki też przecież przewodził w sondażach, a pół roku później, gdy doszło do wyborów, był już zaledwie trzeci.

Od czterech lat tektonika polskiej polityki przypominała sytuację na wielkim uskoku kalifornijskim. Nieustanne ścieranie się dwóch wielkich płyt powodowało permanentne drżenie i cykliczne trzęsienia ziemi. Teraz sytuacja wydaje się inna. Wielkie płyty PiS i PO tak długo się zderzały, aż się pokruszyły, a z powstałych między nimi szczelin wydobywa się lawa nowych politycznych mocy. Świeża lawa będzie teraz szukała sobie nowej formy. Nie wiemy, ile tej nowej lawy na polityczną powierzchnię wypłynie ani jakie przyjmie ona kształty. Pewne jest tylko to, że jeszcze przed wyborami możemy zobaczyć całkiem inny polityczny krajobraz.

 

Polityka 29.2009 (2714) z dnia 18.07.2009; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Gdzie dwóch się bije"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną