Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Chłopiec z Placu Broni

Samotny Jarosław Kaczyński

Fot. Adam Chełstowski/Forum Fot. Adam Chełstowski/Forum
Jarosław Kaczyński jest samotny. Widać to było na ostatnim kongresie PiS w Warszawie. Tylko prezes występował przed kamerami, same obrady były zamknięte, tak jak usta pozostałych działaczy ugrupowania, którzy w komentarzach nie wychodzili poza chwalenie szefa.

Wbrew wcześniejszym prognozom kongres PiS niewiele zmienił. W nowym statucie partii prezes nie oddaje najmniejszego kawałka swojej władzy. Pozostało to, co nawet Jacek Kurski nazywa ironicznie – czy może nie – centralizmem demokratycznym. Nikt nie może wyrosnąć przy Kaczyńskim, tak jakby mówił, że partia to on, a reszta to techniczna obsługa jego idei. I tak prezes brnie w samotność, którą konsekwentnie buduje od lat.

Tak go zapamiętał publicysta „Polityki” Mariusz Janicki. W połowie lat 90. umówił się na wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, naówczas prezesem Porozumienia Centrum, partii po przejściach i rozłamach, wegetującej na marginesie wielkiej polityki. Zapuszczona siedziba PC sprawiała wrażenie dość przygnębiające; biednie, pusto, w środku żywej duszy, nawet telefon wyłączony. I tylko samotny jak palec Jarosław Kaczyński.

1 Jednakże samotnym bywa się również w chwili triumfu. Oto inna fotografia. Wybory w 2005 r., wielkie zwycięstwo PiS. Ogłoszenie wyników śledzi na telewizyjnym ekranie trzech ludzi. Na pierwszym planie Jarosław Kaczyński. W tle spleceni w radosnym uścisku Adam Bielan i Michał Kamiński. Wygląda to jak triumfalny, euforyczny taniec. Na nieprzeniknionym zazwyczaj obliczu prezesa maluje się nikły grymas, który prawdopodobnie jest rodzajem uśmiechu. Coś wszakże zakłóca harmonię sielankowego obrazu. Przecież emocje zwycięskiej drużyny są wspólne, wszyscy razem – trenerzy, zawodnicy, działacze – padają sobie w ramiona. To moment pełnego zespolenia, jedności absolutnej. Tymczasem Kaczyński z jednej strony i Bielan z Kamińskim z drugiej – to byty odrębne. Oddziela ich niewidzialna ściana.

Niby cieszą się razem, a przecież są całkiem o s o b n o. Spin doktorzy miarkują swoje uniesienie, niepewnie zerkając na szefa, który sukces smakuje najwyraźniej sam. Spisali się na medal, obwołano ich architektami zwycięstwa. Czy jednak prezes w pełni doceni ich wysiłek i nagrodzi łaskawym słowem? A jeśli to sobie przypisze lwią część zasługi? Roztropniej skromnie czekać na werdykt. Bowiem szafarzem zarówno pochwał, jak i surowych przygan jest tylko on. Prezes.

2 Ta scena wiele mówi o atmosferze w PiS i o stylu przywództwa. Powiedzieć, że jest to partia wodzowska, to mało. Jarosław Kaczyński jest liderem samotnym. Ktoś mógłby rzec, iż taki bywa los niemal wszystkich przywódców, zarówno w demokracji, jak i w rozmaitych satrapiach. W tłumie pretorianów samotni byli i Hitler, i Stalin, ale też Churchill, de Gaulle czy Wałęsa.

Niemałą rolę gra tu charakter i osobowość przywódcy. Wszelako owa polityczna samotność bierze się przede wszystkim z braku – lub przynajmniej niedostatku – partnerstwa. Niekiedy lider tak dalece góruje nad otoczeniem, że na tę samotność jest bez niczyjej winy skazany.

Jednak częściej mamy do czynienia z dwoma typowymi przypadkami. Pierwszy, gdy przywódca świadomie dobiera ludzi najwartościowszych, wysokiego lotu, a nawet bardziej od siebie wybitnych; jest w tym gronie pierwszy wśród równych. I drugi, kiedy wódz, przeświadczony o własnej nieomylności, jednoosobowo kieruje armią karnych wykonawców i otacza się dworem pochlebców. Jednocześnie bez sentymentów pozbywa się tych zdolniejszych, w których widzi głównie potencjalnych konkurentów.

Kaczyńskiemu niewątpliwie bliższy jest ten drugi model przywództwa. Pomińmy tu jego relacje z bratem, gdyż jest to więź szczególnego rodzaju, jaka na płaszczyźnie politycznej gdzie indziej, przynajmniej w dojrzałych demokracjach, w tej postaci nie występuje. Bowiem sytuacja, kiedy dwóch najbliższych członków rodziny równocześnie piastuje funkcje w państwie najwyższe, nie mieści się w granicach demokratycznego obyczaju i kultury politycznej.

3 Historia wszelkich rewolucji to nie tylko łopot sztandarów, wiwaty tłumów, gromkie hasła. To również nieustające pasmo ideowych sporów, rozłamów, walk frakcyjnych. To dzieje zmagań o przywództwo, tropienia przeróżnych odchyleń od jedynie słusznej linii, aż do oskarżeń o jawną zdradę. Finał jest zawsze ten sam: rewolucja pożera własne dzieci.

Nie inaczej toczą się losy bohaterów rewolucji moralnej IV RP. Oczywiście ta orgia politycznego kanibalizmu postępowała etapami. Tzw. przystawki z LPR i Samoobrony zaspokoiły zaledwie pierwszy głód, choć to ciało obce – vide radio i TVP – potrafiło też stanąć ością w gardle. Jednak bestia rewolucji jest nienasycona. Prędzej czy później musiała przyjść kolej na swoich.

I przyszła. Jedni odeszli z własnej woli, innych zawieszano, pozbawiano funkcji lub nawet usuwano. Mikosz, Marcinkiewicz, Ciesiołkiewicz, Mężydło, Borusewicz i Sikorski (wprawdzie nie członkowie partii, ale przez nią popierani). Dalej: Jurek, Piłka, Zawisza, Bartyzel, Kłeczek, Kaczmarek, Kornatowski, Netzel, Marzec. Następnie: Zalewski, Ujazdowski, Sellin, Dorn, Polaczek, Krzywicki, Gilowska…

W obliczu fermentu, niepokojów, wewnętrznego kryzysu każdy przywódca żelazną dłonią trzymanej partii, każdy wódz, lider, despota, Cezar, każdy komendant, duce, caudillo, sekretarz generalny czy choćby i swojski prezes – staje przed identycznym dylematem. Gdzie czai się zagrożenie zdolne rozsadzić jedność partii? I pytanie równie ważne: które z zagrożeń jest śmiertelnie groźne, które zaś stanowi zło mniejsze? Bowiem Cezar nieodmiennie postrzega dwoistą naturę zła. Każda groźba jest rozdwojona niczym jęzor jadowitego węża.

4 Ów dylemat twardzi przywódcy zazwyczaj rozstrzygali podobnie. Przywołajmy przykład klasyczny: Władysława Gomułkę. W tężejącym stalinizmie sam był oskarżony o „odchylenie nacjonalistyczno-prawicowe”. Kiedy w 1956 r. do władzy powracał, hydrze odchyleń odrastały dwa łby: dogmatyczny i rewizjonistyczny. Towarzysz Wiesław bez wahania ściął ten drugi. Różnicę między nimi definiował w języku medycznym; taka jak pomiędzy grypą a gruźlicą. Pierwsza bywa, mimo powikłań, uleczalna, druga – w owych czasach – zwykle śmiertelna.

Dlatego też ówcześni rewizjoniści – Bieńkowski, Morawski, Albrecht etc. – rychło poszli w odstawkę. W kleszczach sztywnej ortodoksji wszelka debata zamierała, więc myśl choćby nieco tylko śmielsza musiała szukać ujścia gdzie indziej. Toteż z partii odpływały kolejne fale intelektualistów formatu Leszka Kołakowskiego, Jerzego Andrzejewskiego czy Pawła Hertza, a jeszcze później Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Wykluczeniu podlegali głównie indywidualiści o umysłach twórczych, charakterach twardych, duszach rogatych.

Na przetrwanie liczyć mogli niemal wyłącznie dogmatycy. Lici stalinowcy: Zawadzki, Nowak, Moczar, Loga-Sowiński, Tokarski, Wicha… Zatem na ogół osobowości nijakie, intelekty mierne, charaktery marne. Ludzie tępo dyspozycyjni, posłuszni, lojalni. Nietargani wątpliwościami, niekrępowani uczuciem wstydu. Rzućmy okiem na spłowiałe fotografie, zapełniające niegdyś pierwsze strony partyjnych gazet. Jakby wyszli spod jednej sztancy.

5 A teraz spójrzmy na obecną elitę PiS. Stara gwardia, jeszcze z PC: Gosiewski, Kuchciński, Putra, Jasiński, Lipiński, Jurgiel, Tchórzewski, Szczypińska, Kruk, Szczygło, Brudziński. I dalej: Wassermann, Girzyński, Kempa, Kloc, Fotyga, Dudziński, Dera, Karski, Kurski, Górski, Pięta, Wróbel, Bielan, Kamiński. Trudno ich nawet nazwać dogmatykami. To pozbawieni własnych poglądów posłuszni wykonawcy.

W takim towarzystwie o ucieraniu opinii, wewnętrznej dyskusji, twórczym fermencie nie może być mowy. Wodzowski styl, przybierający chwilami rozbuchane, iście bizantyjskie formy (uroczyste fanfary, gdy przywódca wkracza na podium), wyklucza choćby pozory partnerstwa. Nikt nie może być pewien dnia ani godziny; w każdej chwili można popaść w niełaskę. Ilustruje to scena z nieodległej przeszłości. Oto występ Andrzeja Rosiewicza podczas którejś konwencji rządzącego wtedy PiS. Miejsca w pierwszych rzędach zajmują ministrowie i dygnitarze; ścisła partyjna wierchuszka. Zaangażowany artysta śpiewa: „Wszyscy wiedzą, że Kaczory to potwory”. Na widowni poruszenie, ale i konsternacja. Jak się zachować? Śmiać się do rozpuku czy raczej powściągliwie? A może w ogóle? Konwencja utworu jest niby satyryczna, ale czy na pewno? I jak przyjmie to sam Jarosław?

Te „potwory” to jednak lekka przesada, może zgoła niestosowność. Toteż jedni, poklepując się po udach, zaśmiewają się do łez. Ale inni uśmiechają się pod wąsem, niemal ukradkiem. Jeszcze inni siedzą sztywno – twarze kamienne, nieporuszone. Niepewnie zerkają na boki, badawczo śledząc miny i spode łba obserwując reakcje równie zdezorientowanych sąsiadów...

6 Pouczające są losy „pierwszego wykształciucha PiS” Ludwika Dorna. Szamocący się między buntem a podległością, targany rozterkami, rozgoryczony doznawanymi upokorzeniami – to ugina się przed stalową wolą lidera, to próbuje hardo podnosić głowę. Jego stosunek do Kaczyńskiego niektórym kojarzy się z toksycznymi relacjami, łączącymi wypędzonego Lwa Trockiego z mściwym Stalinem. Coś w tym jest; ów dylemat hamletyzującego działacza najzwięźlej opisał sam Trocki: „Całe postępowanie Stalina zmierza do tego, aby członkom partii pozostawić ten tylko wybór: wyrzec się własnego poglądu albo narazić się na oskarżenie, iż dążą do rozłamu”.

Dorn był w partii jedynym działaczem aspirującym do pełnoprawnego partnerstwa, bowiem nikt inny nawet nie śmiał (inna rzecz – czy byłby w stanie) intelektualnie dotrzymać kroku liderowi. Tylko on mógł rozmawiać z nim jak równy z równym. Jak się okazało – do czasu.

7 Jarosław Kaczyński bywa przyrównywany do Gomułki, Putina, a nawet jeszcze gorzej. Tych skojarzeń niepodobna brać dosłownie. Nie trzeba tłumaczyć, że – na szczęście – Kaczyński nigdy nie był, nie jest i nie będzie żadnym quasi-Leninem, Stalinem czy Gomułką. Na równi z Piłsudskim stawiać go mogą zaś tylko wielbiciele tak zaślepieni jak Jarosław Marek Rymkiewicz.

A jednak dla zrozumienia tego fenomenu potrzebujemy jakichś historycznych analogii i punktów odniesienia. I nie jest dziełem przypadku, iż nikt nie próbuje Kaczyńskiego porównywać z Blairem, Sarkozym, panią Merkel czy Obamą. Z jakichś powodów nikomu na myśl nie przychodzą powinowactwa z Churchillem, de Gaulle’em, Adenauerem, Clintonem bądź panią Thatcher. Ciekawe dlaczego?

Otóż ci charyzmatyczni politycy nigdy nie sprzeniewierzyli się wartościom demokratycznym. Jeśli żywili autorytarne skłonności, to dokładali starań, by pokusy te powściągnąć. Jeden nieopatrzny gest czy niefortunne słowo kosztowałoby zbyt dużo, oznaczając sromotny koniec kariery, nawet śmierć cywilną. Naturalnie i Kaczyński mieści się w ramach demokracji. Wszelako, choć będąc u władzy, respektował je, uwierały go coraz bardziej. Nie ukrywał, że pozostając formalnie w ich granicach, w praktyce będzie się starał je rozepchnąć lub zgoła rozsadzić. Właśnie dlatego przegrał. Ileś milionów wyborców trafnie odgadło te intencje, w porę rozpoznając realne zagrożenie polską, nieco pokraczną odmianą autorytaryzmu.

8 Poniósłszy fiasko, postanowił Kaczyński zmienić nie tyle swą politykę, ile swój visage. To nie pierwsza próba ocieplenia wizerunku. Już kiedyś ówczesny premier, w parku w Łazienkach, w obecności dzieci próbował karmić kaczki, które zresztą – nie wiedzieć czemu – na jego widok pierzchały ze zgrozą.

Potem zamiast kaczek pojawiły się trzy kobiety. Miały pomóc odsłonić pogodną ludzką twarz ponurego prezesa. To operacja z gatunku tych, jakie w latach 70. prześmiewał Andrzej Krauze, rysując cykl wilków w owczej skórze. Ani wilk, ani owca nie zmienią swej natury. Przecież nawet na olbrzymich billboardach, jakie upstrzyły mury tylu kamienic – owe niewiasty, wszystko jedno czy na pierwszym, czy drugim planie – stanowiły jedynie blade tło dla charakterystycznej, krępej, męskiej postaci. Ich obecność nie miała żadnego znaczenia. Nawet w tym towarzystwie prezes pozostał samotny.

Po latach czytam – kultową, jak dziś się mówi – książkę kilku już pokoleń: „Chłopców z Placu Broni” Ferenca Molnára (w znakomitym, pełnym przekładzie Tadeusza Olszańskiego). Ci chłopcy bawili się w wojnę. Ich armia miała dowódcę Bokę i tylko jednego szeregowca – Nemeczka. Wszyscy pozostali byli oficerami.

Jarosław Kaczyński też uwielbia bawić się w wojnę. Niekiedy tylko, na krótko, ogłasza zawieszenie broni. Jednak jego pisowska armia ma strukturę odmienną. Wódz rządzi niepodzielnie. Obywa się bez oficerów. Nie potrzebuje sztabu. Wszyscy są wyłącznie posłusznymi Nemeczkami, karnymi szeregowcami, i bez szemrania uznają ten status. Jak pisał Molnár: „Są bowiem chłopcy, którym okazywanie posłuszeństwa sprawia przyjemność”. Prezes Kaczyński tak ich dobrał i taką przyjemność swoim chłopcom zapewnia. Jednakże taka armia może niekiedy wygrywać pojedyncze bitwy, wszelako żadnej wojny wygrać nie jest w stanie. Zarazem musi nieustannie walczyć, bowiem w czasach pokoju jest kompletnie bezużyteczna. Koło się zamyka.

Chłopiec z Placu Broni w tym kole jest sam.

 

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną